|
Kuba Turkiewicz
Człowiek zwany Marimbą.
Mimo,
że było już dawno po zmroku, słońce zalewało rozległe równiny
Tatooine agresywnym blaskiem.
- Czy to możliwe? - Zastanawiał się Gujab. - Zdaje się,
że to jakiś paradoks, na miarę paradoksu bliźniąt! Takich
jak chociażby Luke Skywalker i...
Ugryzł się w język, zdawszy sobie sprawę, że oto nieomal
zdradził skrywaną od lat najtajniejszą z tajnych tajemnic.
Wstał ze skrzypiącego krzesła i stukając drewnianymi obcasami
poszedł w kierunku zakurzonej szafki, z której wyjął apteczkę.
Skropił język jodyną i nałożył niewielki opatrunek.
- Fak fo jeft jaf fie fa mofno gfyzie - powiedział, a później
roześmiał się słysząc swój własny głos. - Fmiefnie mófie!
Tymczasem od strony
zachodu zbliżały się trzy złowrogie sylwetki. Można nawet
powiedzieć, że było ich sześć, ale poszczególne pary zlewały
się w pojedyncze cienie. Podobnie jak dwa słowa: "zło"
i "wróg" zlewają się w jeden dotyczący tych postaci
przymiotnik! Trzech jeźdźców na swych niezbyt rączych dewbackach
zbliżało się do stacji kolejowej niedaleko Anchorhead.
Gujab o tym nie wiedział, więc rozsiadł się wygodnie w skrzypiącym
fotelu i zapalił fajkę. Uważał się za szczęściarza. Od najmłodszych
lat fascynował się koleją. Wszystkie przeznaczone na słodycze
drobniaki, jakie dostawał od rodziców odkładał na zakup
modeli i elektrycznych kolejek. Budował makiety, czytał
książki i godzinami gapił się w niebo marząc o tym by odwiedzić
kiedyś planetę, na jakiej używa się jeszcze tego archaicznego
środka transportu. Kiedy dorósł, dowiedział się, że jedna
z ostatnich linii kolejowych przebiega przez bezdroża Jundlandii
na Tatooine. Ot, kaprys jednego z miejscowych bogaczy lubiącego
antyczne zabawki, któremu nie przeszkadzało, że będzie musiał
wydawać fortunę na konserwację robotów odpiaszczających!
Złożył podanie o pracę i od razu otrzymał pozytywną odpowiedź.
Został zawiadowcą stacji. Od pięćdziesięciu lat codziennie
przychodzi o świcie do pracy, zakłada swoją służbową czapeczkę
i spędza niezliczone godziny wsłuchując się w odgłosy stukającego
telegrafu, bzyczenie much i skrzypienie drewnianej podłogi.
I choć trudno w to uwierzyć jest najszczęśliwszym człowiekiem
w galaktyce.
Odchylił połę wyblakłej
marynarki i sięgnął do małej kieszonki w kamizelce by wyciągnąć
zegarek. Sprawdził czas i uśmiechnął się wiedząc, że już
za kilka minut pojawi się jedyny tego dnia pociąg.
Tymczasem otworzyły się drzwi i do pomieszczenia weszły
dwie osoby. Rosły Trandoschanin w żółtym kombinezonie pilota
i krępy człowiek w żenująco nieprofesjonalnej, brązowej
zbroi, spod której wyłaniały się strzępy brudnych bandaży.
- Fanofie - powiedział Gujab - Fu nie mofna fchodit.
Kiedy padały te słowa, trzeci z nieznajomych pozostawał
na zewnątrz, beznamiętnie rozglądając się w poszukiwaniu
dogodnego miejsca do obserwacji peronu. Był niewysokim,
ale uzbrojonym po zęby, Gandem i czuł z tego powodu prawdziwą
dumę.
Trandoschanin usiadł na drewnianej ławeczce w pomieszczeniu,
z którego próbował wyprosić go Gujab, a zabandażowany człowiek
podszedł do stolika, na którym leżały bilety.
- No fofrze. Sfedam wam filety. Ile?
Człowiek uśmiechnął się.
- Ile bierzemy biletów Bossk?
Trandoschanin prawdopodobnie spoważniał, ale wiedział, że
nie sposób rozpoznać tego po jego mimice, więc powiedział:
- Spoważniałem.
- Dlaczego? - Spytał człowiek.
- Dlatego, że zdradziłeś moje imię.
- I co?
- I ten dziadek je teraz zna!
- To co?
- To znaczy, ze teraz, kiedy zna moje imię, mogę zrobić
tylko jedno.
Bossk wyjął z przytroczonej do uda kabury laserowy rewolwer
i wycelował między oczy Gujaba.
- Czyli co możesz zrobić? - Zapytał towarzysz Bosska.
Trandoshanin zirytował się, a wiedząc, że jego twarz tego
nie wyraża, powiedział:
- Zirytowałem się.
- Czym?
Bossk z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Ciebie chyba rodzice bili po głowie Dengar.
- Nie, dlaczego?
- Nie ważne - odpowiedział Trandoshanin naciskając spust.
Ułamek sekundy, jaki potrzebowała wiązka lasera by dotrzeć
do mózgu ofiary i pozbawić ją życia, wystarczył, aby Gujab
zdążył zdać sobie sprawę, że jednak nie jest aż takim szczęściarzem,
za jakiego się uważał.
- Zabiłeś go! - Powiedział Dengar.
- Co ty nie powiesz? - Syknął Bossk dmuchając równocześnie
w dymiącą jeszcze lufę blastera.
Tymczasem z oddali dało się słyszeć niezwykły dźwięk...
- Pociąg! - Powiedział Trandoschanin.
Mężczyźni wyszli na
zewnątrz i niespiesznie zajęli stanowiska.
Pociąg wtoczył się na peron powoli, jak żółw ociężale! Postał
chwilę na stacji, jakby to była piłeczka nie stal i wreszcie
do taktu turkocąc ruszył w dalszą drogę.
Na twarzy Bosska powinno zagościć rozczarowanie, ale że
był gadem nic takiego się nie wydarzyło, więc zakomunikował
swoim towarzyszom, że jest rozczarowany i odwrócił się na
pięcie. Podobnie postąpili pozostali łowcy, gdy wtem ich
uwagę przykuł cichy początkowo odgłos, który narastał i
narastał by rozbrzmieć wreszcie symfonią harmonijnych dźwięków.
- Marimba! - Powiedział Bossk ponownie zwracając się twarzą
w stronę pociągu. Ten jednak odjechał, zaś w miejscu gdzie
jeszcze przed chwilą przetaczały się wagony stał człowiek.
Był to przystojny mężczyzna w długim kowbojskim płaszczu
i zniszczonym kapeluszu z szerokim rondem. Przez szyję przewiesił
sobie rzemyk a na nim zwisała piękna marimba. Umocował ją
mniej więcej na wysokości pasa by ze swobodą operować dwoma
parami specjalnych pałeczek, którymi z wirtuozerią uderzał
w instrument dając popis solistycznego animuszu!
Jego pełne energii i zapału wykonanie jednej z symfonii
dawno zapomnianego artysty z jakiejś odległej planety: J.S.Bacha,
zostało przyjęte z ogromnym aplauzem, jednak aplauz ten
starannie zamaskowano.
Zapanowała cisza. W powietrzu zagościło napięcie owocujące
symfonią nieufnych spojrzeń!
- Gdzie Klecks? - Zapytał człowiek z marimbą.
- Przysłał nas byśmy cię do niego zabrali - odpowiedział
jeden z mężczyzn. Nie wiadomo jednak, który bo uwaga wszystkich
skupiona była na marimbie.
Człowiek zwany Marimbą zwrócił wzrok w stronę uwiązanych
nieopodal stacji wierzchowców.
- Macie dla mnie dewbacka?
Łowcy roześmiali się.
- Wiesz Marimba, - powiedział Bossk. - Chyba mamy o jednego
za mało.
W powietrzu pojawił
się zapach adrenaliny. Napięcie sięgnęłoby zenitu, ale że
z uwagi na późną porę zenit był akurat z drugiej strony
planety. Wspięło się w rejony nadiru.
- Nie, - odparł mężczyzna. - O dwa za dużo!
- Zrzedła mi mina - zakomunikował Bossk wiedząc, że towarzysze
nie potrafią interpretować jego grymasów.
Przez blisko minutę nic się nie działo. Gdzieś tam zajęczał
lelek, gdzieś zaskowyczał piaskowy druciak...
Nagle w jednej chwili wszyscy chwycili za blastery i rozpoczęła
się trwająca sekundę kanonada, po której każdy upadł na
ziemię.
Wreszcie wstała tylko jedna postać. Był to tajemniczy Marimba.
Trzymając się za ledwo draśnięte ramię podszedł do leżącego
Bosska.
Trandoschanin umierał.
- Kim jesteś? - Szepnął.
Mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko zdjął z szyi marimbę
i zawiesił ją na silnym, choć słabnącym przecież karku Bosska.
W jego dłoniach umieścił pałeczki, zakończone przypominającymi
pompony kulami.
Bossk pomyślał chwilę, sięgając w najgłębsze zakamarki swej
pamięci, ale znalazł tam tylko pustkę.
- O co chodzi z tą marimbą?
- Nic nie kojarzysz?
Trandoshanin znów wytężył pamięć.
- Nie, nic - szepnął ostatkiem sił.
- I nic dziwnego. Bo to nic nie znaczy! Po prostu nie chce
mi się już nosić tej cholernej marimby, którą dostałem na
imieniny. Głupio mi było ją tak po prostu wyrzucić.
To mówiąc odwrócił się na pięcie i odszedł.
- Hej - zawołał jeszcze Bossk. - Powiedz mi, kim jesteś?
Mężczyzna uśmiechając się, zdjął kapelusz i zrzucił płaszcz.
Ubrany był w nienagannie skrojony garnitur, w którym prezentował
się przystojnie jak sam Szatan.
- Nazywam się Gunner. Death Star Gunner!
Błyskawicznie sięgnął po blasterowy pistolet dalekiego zasięgu,
jaki zawsze nosił pod pachą i wykonując nagły zwrot strzelił
w stronę odległej diuny, trafiając prosto w wizjer obserwującego
go stamtąd łowcę IG 88. Zanim robot stracił świadomość zdążył
jeszcze zauważyć, że wizjer zalewa się czerwonym płynem
smarowniczym a później opada w dół gubiąc Gunnera z pola
widzenia.
*
Admirał
Ackbar kroczył dumnie główną promenadą stolicy Coruscant
i spożywając zakupionego w jednym z automatów ze słodyczami
batona "Mustafar" rozmyślał o splendorze, jaki
na niego spłynie, jeżeli uda się obalić Imperium. Kręcił
przy tym guzikiem surduta, rozglądając się energicznie w
poszukiwaniu trzech istot w okularach, bowiem chwilę wcześniej
zauważył czyściciela kominów i miał nadzieję, że przyniesie
mu to szczęście.
"Tersnię! Terasnię! Terasnię" - usłyszał dochodząc
do przejścia dla pieszych, więc posłusznie zatrzymał się
przy krawężniku. Wiedział, że sygnał ten jest usprawnieniem
dla osób niedowidzących, które Imperium instalowało przy
sygnalizacji świetlnej we wszystkich punktach Coruscant
o większym natężeniu ruchu. "Terasnię" w miejskim
żargonie coruscaańskiego plebsu znaczyło mniej więcej tyle,
co "nie przechodzić".
- Bzdura - szepnął niby to do siebie, ale na tyle głośno
by słyszeli go oczekujący na zielone światło przechodnie.
- Niewidomi niech siedzą w domu, albo kupią sobie vornskra
przewodnika!
- Tak jest - burknął unoszący się po jego prawej płetwie
Tydorianin. Ackbar obrócił w jego kierunku głowę i ucieszył
się widok tkwiących na nosie obcego okularów.
- Albo ludzkiego niewolnika niech sobie kupią! Panie, co
to się porobiło za tego Palpatina to się w głowie nie mieści!
Żeby nie było można trzymać ludzi w niewoli? Krawężniki
obniżają dla kalek, jakieś podjazdy dla wózków robią i pieniądze
na bzdury wydają a o nasze interesy nikt nie dba! Jeszcze
trochę a w imię politycznej poprawności zakażą fruwać żeby
nie urazić tych, co nie mają skrzydeł, psia krew a ja będę
musiał łazić jak idiota po chodniku...
Ackbar miał zamiar coś
odpowiedzieć, ale zmieniło się światło i w rytm głośnego
komunikatu "ę-plłok, ę-plłok, ę-plłok", można
było wkroczyć na pasy zwane też umgliańskim zebronem. Spojrzał
w lewo, następnie w prawo i znów w lewo, po czym wszedł
na jezdnię. Po dojściu do jej osi ponownie sprawdził czy
nic nie nadjeżdża z prawej i nie zmieniając tempa marszu
zakończył przechodzenie, ciesząc się, że zrobił to zgodnie
z przepisami o ruchu drogowym. Przy okazji zauważył dwóch
kierowców noszących okulary, więc mógł puścić guzik.
Po kilku minutach był już na dziedzińcu niewielkiej czynszowej
kamienicy, którą wynajęło dowództwo rebelii. Miał zamiar
skierować się w stronę wrót wejściowych, gdy drogę przebiegł
mu niespodziewanie czarny gulamb. Wpadł w panikę i już zbierał
się by wrócić do hotelu, w którym zamieszkiwał podczas pobytu
w stolicy, gdy minęła go jakaś zakapturzona postać i przecięła
wytyczoną przez gulamba linię złego uroku.
- No! - Powiedział Ackbar uspokoiwszy się nieco, ale na
wszelki wypadek cofnął się trzy kroki wstecz i wypluł przez
lewe ramię olbrzymią kalamarińską śluzoślinę. Dopiero wtedy
zebrał się w sobie i wszedł do pomieszczenia.
Na klatce schodowej
było ciemno a zatem musiał zapalić światło. Zrobił to lewą
płetworęką, więc odczekał minutę aż zgaśnie i zapalił je
raz jeszcze prawą. Chwilę później powtórzył proces, ale
tym razem najpierw prawą a później lewą, żeby było równo.
Wreszcie mógł wejść na górę, co zrobił licząc stopnie. A
że była ich parzysta ilość nie musiał zbiegać na dół i ponownie
wchodzić, ponieważ uznał, że skoro zaczął z prawej nogi
a skończył lewą to po prostu wracając zacznie schodzenie
z lewej a zakończy prawą i będzie sprawiedliwie.
*
Mon
Mothma przeglądała dokumentację dotyczącą najnowszego zadania
tajnego agenta numer 770, Death Star Gunnera. Paliła przy
tym cygaro, równocześnie cerując wełnianą skarpetkę. Wreszcie
zrozumiała, że równoczesne wykonywanie tak wielu czynności
nie prowadzi do niczego dobrego, więc wcisnęła przycisk
interkomu i wezwała swoją sekretarkę pannę Miss Kasaforsa.
Kiedy otworzyły się drzwi, rzuciła na biurko teczkę.
- A ty byłaś miss czego, Kasaforsa?
- Miss mokrego podkoszulka. Ale to było dawno, jeszcze kiedy
mieszkałam na Kamino. Tam wszystko było mokre.
- Rozumiem - powiedziała Mon Monthma. - To morska planeta.
Czy nie dziwi cię wysoki stopień specjalizacji poszczególnych
planet? Planeta miasto, planeta wulkan, planeta pustynia,
lodowa planeta, planeta klonerów... W rejonach Expanded
Univers jest nawet planeta bankowa! Jak tak dalej pójdzie,
żeby się załatwić będzie trzeba latać na planetę toaletową.
- Haha - zaśmiała się sekretarka. - Z pani to ale filuterny
dowcipniś! Dowcipniś kobieta, ma się rozumieć, bo przecież
nie mężczyzna. Chociaż oczywiście w niczym pani nie ustępuje
mężczyznom!
- No w tym i owym zdarzało mi się ustąpić. Np. w autobusie!
Ustąpiłam raz miejsca jakiemuś starcowi, który stanął nade
mną i sapiąc ocierał się o moje ramię. Wolałam wstać, bo
bałam się, że umrze ze starości i na mnie spadnie.
- Zdarza się - powiedziała Kasaforsa, czując potrzebę wypełnienia
przestrzeni niepotrzebnym dźwiękiem.
- Słuchaj... Czytam tutaj raport przesłany przez 770, z
którego wynika, że znowu nie udało mu się dopaść Herr Klecksa
vel Monsieur Le Pate! Ten sprytny urzędnik Imperium wystawił
naszego Gunnera łowcom nagród na Tatooine! Oczywiście Gunner
poradził sobie i wszystkich zlikwidował.
- Dobra nasza! - Wtrąciła się Kasaforsa.- Agenci z Egzekutora
donoszą, że ci łowcy byli podobno wynajęci do ścigania Generała
Solo i Księżniczki.
- Tak. Został jeszcze Boba Fett, ale nie ma szans żeby ten
oferma namierzył Solo! On zawsze stosuje ten sam numer,
zaczaja się w śmieciach i liczy na to, że złapie swoją ofiarę,
kiedy ta również ukryje się wśród śmieci. Żenada. Od siedemnastu
lat nikogo nie złapał. Poleciłam Gunnerowi udać się na Bespin
i tam zasięgnąć języka u którejś z nałożnic Klecksa...Tak
czy inaczej nie po to cię wezwałam, żeby o tym rozmawiać.
Zobacz, co się porobiło z różnymi dokumentami. Co to jest?
Pani Kasa Forsa założyła
okulary i zbliżyła twarz do pliku papierów leżących na biurku
szefowej.
- Rogi poobrywane, jakieś dziurki, tutaj jakby pogryzione.
- Mon Mothma nie przerywała tyrady - Wszystko w strzępach.
Co tu się dzieje w tym biurze?
Kasaforsa już miała
zamiar przybrać zatroskany wyraz twarzy, gdy zorientowała
się, że chwilę wcześniej wyraz przybrał się sam.
- To sprawka coruscańskich myszopcheł papierożernych. -
Powiedziała - Wszędzie się panoszą i jedzą papier. Zauważyłam
to wcześniej i właśnie miałam zamiar podjąć stosowne działania.
- No i co planujesz z tym zrobić?
- Wieczorem zastawimy pułapki. O mam tutaj jedną - powiedziała
wyjmując z kieszeni niewielkie urządzenie.
W tym momencie otworzyły
się drzwi i stanął w nich Ackbar. Kiedy jego wzrok padł
na trzymany przez sekretarkę przedmiot, bez namysłu powiedział:
- To pułapka!
*
Death
Star Gunner wypoczywał w wygodnym łóżku z epoki valorumiańskiej
i gładził po włosach leżącą obok piękną kobietę. Nie kochał
jej, ani nawet nie wydawała mu się szczególnie pociągająca,
ale ładnie pachniała a co najważniejsze mogła posiadać pewne
informacje, które pragnął pozyskać wywiad Sojuszu.
Gunner uśmiechnął się przypomniawszy sobie słowa matki,
która żegnała go lata temu stojąc w progu izby.
- Pamiętaj D.S., najkrótsza droga do sukcesu wiedzie przez
łóżko.
I faktycznie, agenci
sojuszu nieraz przekonali się, że żony urzędników Imperium
nie potrafią trzymać języka za zębami, jeżeli połaskotać
je gdzie trzeba, więc połowę danych zebrano właśnie w ten
sposób.
Matka przekazała Gunnerowi znacznie więcej mądrości, a jej
rozsądne, wypowiadane ciepłym, łagodnym głosem sentencje
wryły się w jego pamięć niby pazury tatooińskiego sępa miłości:
- Pamiętaj, że warto być konfidentem i donosić na przyjaciół.
Zawsze chwal swojego szefa i przypisuj sobie wyniki pracy
kolegów. Mimo, że nie wierzysz w moc przyjmuj Jedi po kolędzie.
Liczą się tylko pieniądze...- I tak dalej. Skarbnica mądrości
matki Gunnera była bezdenna i przepastna jak Żebraczy Kanion.
Gunner rozejrzał się
po pomieszczeniu. Apartament ociekał luksusem nieznanym
w innych częściach galaktyki. Piękne meble, inkrustowane
złotem dywany, wyszywane śliną umgliańskich pająków tapety
a nade wszystko żyrandol z najwspanialszych kryształów,
jakie wyobrazić sobie może ludzki umysł. Z wspaniałością
tego przepychu kontrastowała nieco umieszczona pośrodku
żyrandola energooszczędna żarówka firmy OBESRAM oraz wisząca
nad drzwiami niewielka skrzynka będąca głośnikiem lokalnego
radiowęzła.
Gunner zeskoczył żwawo
z łóżka a zaniepokojona jego ruchem kobieta otworzyła na
moment oczy, po to tylko aby uśmiechnąć się do niego a później
zamknąć je ponownie i mrucząc coś rozkosznie przewrócić
się na trzeci bok. Trzeba bowiem zauważyć, że kobieta pochodząca
z najdalszych zakątków Expanded Universe należała do rasy
pejotl - są to istoty wyglądające na pozór tak jak ludzie
z tą niewielką różnicą, że mają trzy boki w tym dwa prawe,
jedną górę, dwa doły i siedemnaście przodów a tylko jeden
tył. Na szczęście większa część ich ciała zanurzona jest
w tunelu międzyprzestrzennym zaś w poszczególnych znanych
wymiarach wyłaniają się tylko te fragmenty, które uważane
są tam za ładne.
Wstał powoli z łóżka,
podszedł do zabytkowego telefonu i wykręcając numer recepcji
lustrował pomieszczenie, aby odnaleźć wzrokiem koszulę i
spodnie.
- Halo? - Powiedział. - Nazywam się Gunner. Death Star Gunner.
Pokój 119. Proszę przynieść butelkę szampana Pokusa... Albo
nie. Niech będzie wino Gloria Porzeczkowa Mocna. Dobrze
schłodzone. I kawior z umgliańskiej Makreli lądowej. Albo
kaszanka. Tak z pieczywem. Dla dwóch osób.
Z niewymuszoną gracją
prawdziwego gentlemana włożył ubranie. Następnie pomyślał
chwilę i wyjął je spowrotem. Wreszcie założył je na siebie,
czyli po prostu ubrał się jak należy!
W tym momencie odezwał się wiszący nad drzwiami głośnik
radiowęzła.
- Uwaga! Tu mówi Lando Carlissian. Imperium przejmuje kontrolę
nad miastem. Radzę wszystkim się wynieść zanim przybędzie
więcej wojska.
Gunner pomyślał chwilę,
po czym uśmiechając się zawadiacko sięgnął ponownie po słuchawkę.
- Gunner. Death Star Gunner. Zmieniam zamówienie. Porcja
tylko dla jednej osoby.
Odłożył słuchawkę i
założywszy szelki z niewielką kaburą, w której tkwił blaster
oraz elegancką marynarkę z przędzy samic mandryla wybiegł
z pomieszczenia.
*
Yoda
krzątał się po kuchni pichcąc, pitrasząc i dodając przypraw.
Co rusz mieszał coś w garnku drewnianą łyżką o profesjonalnej
nazwie "oval spoon (350 mm)" i degustując przyrządzane
przez siebie potrawy okazywał mimiką, że jest w siódmym
niebie!
- Korzeniuszka, hmm, hmmm. Korzeniuszkę mieszam! Dobra korzeniuszka
hmmm, hmmm! Jak wyrosłem na czymś takim, hę? Nie wyrosłem
hahahaha!
Podszedł do szafki z
przyprawami i wesoło buszując na czworakach zaczął wyrzucać
z niej rozmaite buteleczki, pudełka i saszetki. Wreszcie
znalazł solniczkę i podnosząc ją na wysokość oczu wysunął
do przodu dolną wargę, po czym roześmiał się szyderczo.
Podszedł do garnka i stukając weń laseczką z drewna gimer
zagadnął:
- Zaraz nasypię do ciebie soli! Sól w środku twoim będzie!
Ha? Słona jeszcze nie jesteś zupo?
Garnek nic nie odpowiedział, więc Yoda spoważniał i pochylił
się w jego kierunku mówiąc najbardziej złowrogim głosem,
na jaki było go stać:
- Ale będziesz... Będziesz!
*
Gunner
pędził na złamanie karku zbliżając się z każdą chwilą do
jednego z korytarzy na dolnym poziomie, przy którym usytuowano
wejście do hangaru. Już miał skręcić w którąś z ostatnich
uliczek prowadzących do celu, gdy wtem zauważył biegnący
wprost na niego oddział szturmowców. Ledwie zdołał wyhamować,
zaś wykonanie zwrotu w tył w taki sposób, aby nie ściągnąć
na siebie uwagi żołnierzy wymagało zaprzęgnięcia tak zaawansowanych
umiejętności ekwilibrystycznych, że omal sam sobie nie zaczął
bić brawa.
Wrócił pędem do pasażu handlowego i ku swojemu zdumieniu
zauważył, że oto i z tej strony nadbiega oddział żołnierzy.
Szybko wyszarpnął spod pachy blaster i wrzucił do jednego
z pobliskich szybów wentylacyjnych. Teoretycznie nic mu
nie powinno grozić, jednak zdawał sobie sprawę, że w podobnym
zmieszaniu może wydarzyć się wszystko, a w wirze walki wojsko
zazwyczaj najpierw strzela a potem strzela - pytań zaś w
ogóle nie zadaje. Rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś
schronienia. Pierwszymi drzwiami, jakie zauważył okazało
się wejście do zakładu fryzjerskiego. Wpadł tam jak szaleniec,
zatrzasnął za sobą drzwi i odszukał wzrokiem właściciela.
Podszedł do niego.
- Dzień dobry. To jest tysiąc kredytów - powiedział do rosłej
istoty o czterech
rękach. - Daj mi za to jeden biały kitel i pozwól chwilę
poudawać, że pracuję tu od dawna.
- Jak... hehe.. długo? - Spytała istota tubalnym basem.
- Tylko parę sekund. Aż tamci przejdą - to mówiąc wskazał
ruchem głowy na maszerujących po drugiej stronie witryny
szturmowców, pozwalających sobie od czasu do czasu na odpalenie
pojedyńczego pocisku w stronę przejeżdżających śmigaczy,
lub przechodniów, którym zdarzało się krzywo spojrzeć.
- To zależy - powiedziała istota poprawiając jedną ręką
spodnie, drugą drapiąc się po głowie a trzecią wskazując
Gunnera.
- Zależy? Od czego? - Zdziwił się Gunner.
- Od tego, jakie są twoje maniery, hehe. I od grubości,
hehe twojego portfela.
Gunner nie miał czasu
na negocjacje, więc grzmotnął istotę z całej siły w skroń,
pozbawiając ją przytomności. Następnie wyjął fryzjerowi
z dłoni podarowane wcześniej banknoty i mówiąc:
- Nie będzie żadnych targów, rycerzyku - zaciągnął go na
zaplecze, gdzie sam przebrał się w biały fartuch. Kiedy
wrócił w pomieszczeniu stał już jakiś mężczyzna.
- Czym mogę służyć - powiedział, 770 wcielając się w rolę
mistrza nożyczek.
- Death? Death Star Gunner? - Zapytał facet.
- Tak... - Gunner przyjrzał się uważniej stojącemu pod światło,
na tle szyby klientowi. Był to przystojny mężczyzna o wspaniałej
wyszukanej fryzurze i niezbyt bujnym zaroście. Gdy lekko
przechylił głowę, Gunner dostrzegł rysy jego twarzy.
- Crix? Crix Madine? Co ty tu robisz stary? - Krzyknął biorąc
starego przyjaciela w ramiona.
- Nic szczególnego. Wykorzystałem wreszcie urlop i chciałem
sobie wypocząć wśród chmur. A tu taki numer...
- Przyszedłeś się ostrzyc?
- Coś ty! Schowałem się tylko.W życiu nie oddałbym swojej
trwałej w ręce jakiegoś podrzędnego fryzjera. Przecież wiesz,
że modeluję włosy tylko u mistrza na Coruscant.
- Mistrza Jedi?
- Nie. Mój fryzjer wygrał ubiegłoroczne mistrzostwa Odległych
Rubieży na Tatooine i dostał złoty medal! Jest z tego powodu
bardzo dumny i wyniosły. Tak samo jak ja jestem dumny z
będącej owocem jego kunsztu fryzury!
- Ty stary elegancie! - Zażartował Gunner, ale po chwili
spoważniał, bo oto drzwi otworzyły się ponownie i stanął
w nich ubrany na czarno oficer imperialnej floty w asyście
czterech szturmowców.
- Co tu się dzieje? - Zapytał.
- Nic. Ten pan przyszedł się ostrzyc - oświadczył Gunner.
- Właśnie proponowałem mu, żeby zdjął palto i usiadł.
- No to dalej! - Powiedział oficer. - Strzyż!
Crix Madine z niepokojem obserwując rozwój wypadków spełnił
rzekomą prośbę Gunnera i odwiesił swoją kosmiczną salopę,
po czy usiadł w fotelu. Tymczasem imperialista zdjął czapkę
i przeczesał włosy, po czym przepisowo ująwszy nakrycie
głowy w chwycie nr 4 czyli "pod pachę", zajął
miejsce w poczekalni.
- A może pan by chciał przede mną? - Zapytał nieśmiało Madine.
- Nie. - Powiedział żołnierz. - Porządek musi być. Kolejka
to kolejka.
Madine lekko zbladł zaś Gunner sięgnął po grzebień i nożyczki.
Po chwili wpadł na szatański pomysł i odłożył je, po czym
usiłując zyskać trochę czasu umył Crixowi głowę. Mimo, że
trwało to blisko 20 minut, oficer Imperium nie zrezygnował,
zaś szturmowcy wciąż trwali niewzruszenie przy drzwiach,
zaś ich maski skutecznie zakrywały znudzone miny i ziewanie.
Cóż było robić. Gunner chwycił ponownie narzędzia i uczesawszy
najpierw przyjaciela na przedziałek, założył mu na głowę
jakąś miseczkę, po czym objechał ją dookoła nożyczkami.
Kiedy skończył strzyżenie i wysuszył włosy kolegi, Madine
spojrzał w lustro i niby umgliański kameleon niepostrzeżenie
zmienił kolor twarzy na purpurowy. Wstał gwałtownie, ale
odgrywając swoją rolę klienta stłumił wściekłość by grzecznie
dziękując zapłacić za usługę.
- Właśnie o taką fryzurę mi chodziło - skłamał, by nie zdemaskować
jednego z najcenniejszych agentów sojuszu i wyszedł, po
to tylko by po chwili wrócić, bo wciąż zawinięty był w ochronny
fartuszek.
Gunner uwolnił go od tej ozdoby i zamaszystym ruchem strzepnął
resztki włosów na podłogę, po czym kilka razy omiótł kark
Madinego specjalnym pędzelkiem.
- Polecam się na przyszłość - powiedział.
- Do widzenia - syknął Madine i wyszedł, tym razem po raz
ostatni.
- Proszę bardzo, następny! - Zawołał wesoło Gunner, ale
oficer Imperium odprowadzając pełnym niedowierzania wzrokiem
Crixa Madine powiedział tylko:
- A nie, nie..., następnym razem. Obowiązki wzywają. - I
zdecydowanym krokiem opuścił zakład zabierając swoją obstawę.
*
Yoda
konsumował z apetytem swój posiłek, gdy nagle naszło go
dziwne uczucie.
Nabrał kolejną porcję na łyżkę i ostrożnie zdegustował.
- Hmmm. Jakieś dziwne uczucia mam co do tej zupy - powiedział
- Jakbym ją już kiedyś jadł... Jakbym był obserwowany!
Mówiąc to odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz
z Benem Kenobim.
- Co tu robisz? - Spytał Ben, jakby nie zdając sobie sprawy
z tego, że moralne prawo zadania takiego pytania należy
się raczej Yodzie.
- Dość pytań! - Uciął rozmowę Yoda. - Nienawidzę tego.
- No, ale nie dziwisz się, że się tu pojawiłem? - Zapytał
Ben.
- Zdziwienie? Hehe! Co ty wiesz o zdziwieniu? Od 800 lat
się dziwię! Czym będę dziwić się, sam zdecyduję!
- Ale ja nic nie próbuję ci narzucać mistrzu! Tylko pytam.
- Dość pytań! - Krzyknął Yoda. - Nienawidzę tego.
- Rozumiem - rzekł Ben. - W takim razie po prostu spróbuję
wyjaśnić ci jak to możliwe, że się tu pojawiam. Otóż mieszkałem
bardzo długo na planecie Tatooine. To straszna dziura, lecz
zbiega się tam naprawdę sporo szlaków handlowych i turystycznych,
więc w miejscowym porcie można spotkać doprawdy ciekawe
indywidua. Rzekłbyś, więcej niż na Coruscant!
- Nieprawda, tego nie rzekłbym! Co rzekę sam decyduję!
- Tak, oczywiście mistrzu Yodo. W miejscowej kantynie nawiązałem
szereg ciekawych znajomości. Najbardziej interesująca wydaje
mi się jednak ta, którą zawarłem całkiem niedawno, przy
okazji mistrzostw fryzjerskich Odległych Rubieży. Zjawił
się tam bowiem pewien Vulcanin - oficer jakiegoś statku,
który dorabiał sobie jako model, bowiem dzięki temu ogranicza
wydatki na fryzjera. A ma doprawdy bzika na punkcie równo
przyciętej grzywki! Użyłem mocy, aby uczynić zeń swojego
przyjaciela, ponieważ znajomość wydała mi się obiecującą.
I faktycznie. Okazało się, że cywilizacja, do której należy
ów Vulcan posiadła zdolność teleportacji! Tak! Potrafią
przenosić się z miejsca na miejsce bez użycia pojazdu! I
co ty na to mistrzu Yodo?
- Dość pytań! - Powtórzył Yoda po raz kolejny. - Nienawidzę
tego.
- Podarował mi taki mały teleporter.- Kontynuował Kenobi
nie zrażając się agresywnym nastawieniem swojego mistrza,
który raz po raz dźgał go laseczką gimmer w okolice żołądka
lub ramię i wybałuszając oczy szczerzył zęby wybuchając
niekontrolowanymi salwami złośliwego śmiechu. - Wystarczy
powiedzieć "Teleportuj mnie Scotty"...
W tym momencie Ben zniknął, ale za chwilę znów się pojawił
z lekko zakłopotanym wyrazem twarzy.
- Och! No widzisz jak skutecznie to działa... Więc, jak
mówiłem wystarczy powiedzieć "Teleportuj mnie Scotty"...
Znowu zniknął.
I znowu się pojawił.
- Och. Gapa ze mnie. To dla tego, że nigdy wcześniej nie
miałem teleportera. Zwłaszcza tak nowoczesnego modelu jak
ten. Ale wracając do opowieści. Wystarczy powiedzieć...
Te słowa, które przed chwilą mówiłem, a na statku Vulcana,
wiedzą, że chcę się przenieść. Procedura jest uruchamiana
i człowiek przenosi się w miejsce, jakie wcześniej zdefiniował.
Skończywszy opowieść
Ben spojrzał pytającym wzrokiem na Yodę, bojąc się zwerbalizować
pytanie o wrażenie, jakie wywarła, ponieważ jak zdążył się
zorientować stary mistrz tego nienawidził.
Yoda jednak milczał.
- To jest bardzo wygodne mistrzu Yodo. Ja np.: zastosowałem
to urządzenie, kiedy zacząłem przegrywać walkę z Vaderem.
Zasłoniłem usta mieczem i szepnąłem hasło a Scotty natychmiast
przeniósł mnie na pokład swojego statku. Śmiechu było przy
tym co niemiara, bo nie miałem jeszcze doświadczenia i tak
skonfigurowałem teleporter, że przerzuciło mnie bez ubrania.
Teraz wszyscy znajomi i wrogowie myślą, że nie żyję a ja
dzięki temu mam wreszcie spokój. Mógłbyś kiedyś spróbować.
- Hmmm. - Odezwał się wreszcie Yoda - Zastosowanie ciekawe
dla urządzenia znalazłeś. W moim domu młodzieniec imieniem
Luke mnie nachodzi. Sam wiesz o tym, bo głosem się posługując
i za ducha uchodzić usiłowawszy na nauczanie młokosa namówiłeś
mnie. Dość już go jednak mam i żeby odczepił się raz na
zawsze chciałbym! Może numer z teleportacją zastosuję!
- Tak! To dobry pomysł - ucieszył się Ben, którego bardzo
dowartościowywała myśl, że stary mistrz docenia jego inicjatywę.
- Chciałbym jednak hasło inne ustalić, bowiem młodzieniec
blisko mnie przebywa i gdyby słowo "teleportacja"
usłyszał, mógłby podstęp dostrzec. Młodzi w technicznych
sprawach obyci są wyjątkowo! Nie to, co pokolenie nasze,
które z trudem magnetofon kasetowy obsługuje! Co? Hahaha?
Dobrze mówię? - śmiał się Yoda chwyciwszy Bena za policzek
i rezolutnie potrząsając jego niezbyt jędrną skórą.
- Tak mistrzu Yodo - powiedział Ben. - Można zaprogramować
dowolne hasło. Może umówmy się, że twój teleporter uruchomi
się na hasło... yyy. Coś uniwersalnego... Może: "Ben
Kenobi to mędrzec"? Co o tym sądzisz?
- Nie! Kłamał w sprawie mądrości twej nie będę! Inne hasło,
bardziej naturalne wymyślić trzeba! Takie, co to niby do
Luke'a powiedzieć można.
- To może: "Jest jeszcze jeden Skywalker" ?
- Hasło dobre jest to!
- Już koduję. Mam tu dla ciebie teleporter, bo czułem, że
pomysł ci się spodoba. O! Opcja "usuń stare hasło"...
Czyli wymazuję "Teleportuj mnie Scotty"...
Ben zniknął, a Yoda tylko pokręcił głową wiedząc, że za
moment pojawi się ponownie.
*
Gunner
czołgał się wąskim światłem jednej z rur wentylacyjnych
dolnego pokładu miasta w chmurach.
- Strasznie niewygodnie - mówił sam do siebie, by dodać
sobie otuchy. - Bardzo wąska ta rura, ale już jestem tuż
tuż. Zaraz dotrę do celu. Jeszcze kawałek i będzie koniec
a mianowicie najszerszy szyb wentylacyjny miasta, przebiegający
przez jego rdzeń! Jest on szeroki na kilkaset metrów, a
wysoki... hohoho! Właściwie głęboki a nie wysoki, ale że
ja będę na dole to mogę chyba mówić o wysokości. Wszystko
zależy od punktu widzenia, jak mawiał kiedyś pewien Jedi.
Zanim tu przyleciałem przestudiowałem plany miasta. Jestem
przecież profesjonalistą w swoim fachu. Wiem, że przez środek
chmurnego miasta przebiega wielki, prowadzący w dół szyb,
od którego odchodzi cały szereg mniejszych tuneli. Jedne
są węższe inne szersze. W większości panują straszliwe przeciągi.
To zabawne, ale gdyby np. zeskoczyć w przepaść na szczycie
miasta, człowiek nie powinien spaść na sam dół, tylko zostanie
wessany do jakiejś mniejszej rurki gdzieś po drodze. Jednak
nie próbowałbym tego! Nigdy nic nie wiadomo. W końcu coś
niecoś musi spaść od czasu do czasu na samo dno, bo przecież
zbierają się tam zanieczyszczenia. Raz na miesiąc otwiera
się wielka klapa i wszystkie śmieci spadają na Bespin. Z
tego, co wiem to właśnie dzisiaj. Muszę tam dotrzeć. Małe
klapki otwierają się też w pomniejszych tunelach i wszystko,
co się tam znalazło również wypada na zewnątrz, ale doprawdy
nie orientuję się w rozkładzie tych śluz. Dlatego muszę
dotrzeć do tej największej. Usadowię się z boku i wypadając
razem ze śmieciami złapię się którejś z anten. Ryzykowny
plan, ale do zrobienia. W końcu jestem Gunnerem! Death Star
Gunnerem! Pamiętam z planu, że przechodząc z anteny na antenę
można dotrzeć do windy, która przejeżdża obok lądowiska.
Poradzę sobie. W tej chwili to i tak bezpieczniejsze niż
spacerowanie ulicami miasta.O! Jest wyjście!
Oczom Gunnera ukazał
się wielki szyb, którego ściany usiane były tysiącami otworów
i milionami lampek. Hulający wiatr przerażał uszy potwornym
wyciem, ale perspektywa wydostania się z ciasnego tunelu,
w którym w tej chwili przebywał Gunner napawała serce otuchą.
Zeskoczył na stertę śmieci. Wiedział, że teraz pozostaje
już tylko czekać. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki
złotą papierośnicę a z niej mocnego papierosa bez filtra.
Umieścił go w ustach i z trudem zapalił zasłaniając zapalniczkę
dłonią. Z powodu szalejącego wiatru papieros palił się wyjątkowo
szybko, a w dodatku Gunner poczuł chłód. Postawił kołnierz
marynarki i sięgnął do drugiej kieszeni, z której wydobył
niewielką piersiówkę. Wstrząsnął jej zawartością, nie zmieszał.
Odkręcił korek i pociągnął solidnego łyka umgliańskiej brandy.
- Może i mnie poczęstujesz? - Powiedział zachrypniętym głosem
ktoś znajdujący się za jego plecami. - Powoli! Bez gwałtownych
ruchów... Obracaj się.
Gunner wstał i odwrócił
się spokojnie. Spod sterty śmieci wyczołgiwał się Boba Fett.
Cały czas celował w czoło Gunnera ze swojego irytująco krótkiego
karabinku.
- Dzień dobry - przywitał się Death Star.
- To faktycznie dobry dzień! - Powiedział Fett. - Najpierw
Solo, a później słynny Death Star Gunner!
Agent dostrzegł kontem oka niewielki, metalowy drąg, którego
mógłby użyć jako broni, przeciwko trzymającemu go na muszce
łowcy.
- Nie myśl o tym Gunner! - Syknął Boba. - Nie masz szans.
Nie z takim spryciarzem jak ja! Moja metoda jest niezawodna.
Wiem, co robię.
Roześmiał się.
- Mam uniwersalny patent! Mogę ci go zdradzić, bo niebawem
zginiesz. Zawsze udaję, że odlatuję, a później wracam i
kryję się w śmieciach. Zadziwiające, jaka to skuteczna metoda!
Dziś pozwoliła mi upolować dwa ptaszki hahaha. To jak? Trzeba
iść do Slave'a. Stoi tuż za rogiem, że się tak wyrażę. Wystarczy
przejść przez tamtą śluzę. - Nieznacznym ruchem głowy pokazał
pobliski właz. - Pójdziesz sam, czy mam cię zatopić w karbonicie?
- Widzę, że humor Ci dopisuje. - Powiedział Gunner, gorączkowo
myśląc nad sposobem ucieczki oraz kilkoma zabawnymi grepsami,
które wypadałoby rzucić. Żaden pomysł nie przychodził mu
jednak do głowy, ani w jednej ani drugiej kwestii.
- No to jazda - powiedział Boba natrętnym tonem.
Wtem coś nadleciało z góry ze świstem i grzmotnęło łowcę
w głowę.
Zachwiał się i omal nie upadł. Gunner spostrzegł tajemniczy
cylindryczny przedmiot, który odbił się od głowy Boby Fetta
i rozpoznał w nim archaiczną broń rycerzy Jedi. Bez namysłu
rzucił się, aby go podnieść.
Lekko zamroczony Boba tymczasem przysiadł i czym prędzej
zdjął wgnieciony hełm, który strasznie uwierał go w zranioną
głowę.
- Trzeba będzie wpaść do blacharza, żeby to wyklepał - zażartował
strzelając równocześnie w stronę przedmiotu, który usiłował
pochwycić 770.
- Nic z tego - powiedział, ale w tym samym momencie coś
znowu uderzyło go w głowę. Tym razem nie miał kasku, więc
równocześnie z głuchym gruchnięciem upadł bez przytomności
na ziemię.
- Co to? - Zaśmiał się Gunner. Podszedł do leżącego Boby
i zabrał mu broń. Teraz dopiero poświęcił uwagę temu, co
powaliło łowcę. Była to, równo odcięta powyżej nadgarstka
ludzka dłoń.
- Nieapetyczne. - Stwierdził i usiadł ponownie by spalić
kolejnego papierosa oraz zastanowić się, co dalej. Nagle
przestraszył się, że przecież i on może stać się ofiarą
jakiegoś spadającego z góry obiektu, więc gwałtownie podniósł
wzrok. Zdążył zauważyć spadającą ludzką postać i już miał
zamiar uskoczyć w bok, gdy zorientował się, że ciało zostało
wessane w jeden z bocznych kanałów wentylacyjnych.
- Nie ma co czekać aż spadnie tu coś jeszcze większego -
powiedział, po czym szybko przeszukał nieprzytomnego Bobę
Fetta i zabrał mu kluczyki od Slave'a I.
Przeszedł przez wskazaną wcześniej przez łowcę śluzę by
po chwili znalaźć się na lądowisku. Niestety przy pojeździe
Boby Fetta kręcili się gwardziści, więc musiał zadowolić
się jakimś mniejszym statkiem, który ukradł z wrodzonymi
sobie wprawą i wdziękiem.
*
Admirał
Ackbar, Mon Mothma i panna Miss Kasaforsa siedzieli sobie
wygodnie przy stoliku jednej z najelegantszych restauracji
na Coruscant. Mon Mothma upewniła się dyskretnie, że można
wziąć fakturę VAT z tytułem "artykuły żywnościowe",
bez wyszczególnienia, o jakie artykuły chodzi i zamówiła
sobie butelkę najdroższego wina.
- Proszę, proszę, drodzy moi! Zamawiajcie sobie, co chcecie,
wszystko pójdzie w koszty.
Zachęcona Kasaforsa zamówiła sobie kosmiczną kaczkę w sosie
z prawdziwymi truflami, a Ackbar szampana, słoik kawioru
i rybę-grzdacza z Kamino.
- Tylko proszę żeby rybka nie była zbyt mała. Może znajdzie
pan jakąś
większą? - Zapytał szefa sali.
- Zawsze znajdzie się większa ryba - powiedział usłużnie
kelner, po czym zniknął na zapleczu po to tylko by po chwili
zjawić się z napojami i półmiskiem przystawek.
- Wiecie, meldował się 770. - zagaiła Mon Mothma. - Miał
trochę kłopotów w Cloud City, ale uporał się z nimi i już
jest w drodze do Goldengun, na Caprice, gdzie pojutrze zacznie
się międzyplanetarny turniej pokera. Otrzymaliśmy informację,
że Monsieur Le Pate będzie w nim uczestniczył, więc prawdopodobnie
tym razem uda im się spotkać i zrealizujemy wreszcie nasz
plan.
- Chyba, że Gunner przegra... - Powiedział Ackbar.
- Gunner nigdy nie przegrywa! - Panna Kasaforsa okazała
tonem trochę więcej entuzjazmu niż możnaby spodziewać się
po zwykłej koleżance z biura. Zdała sobie z tego sprawę
i zarumieniła się lekko.
- Doprawdy młoda damo?
- Kasaforsa ma rację - rzekła z uśmiechem Mon Mothma. -
Gunner na pewno wygra.
Rozmowa na moment ucichła,
ponieważ zjawił się kelner wraz z niosącymi spore tace pomocnikami.
Szybko i sprawnie uprzątnął talerze po przystawkach i rozłożył
nakrycia z daniem głównym a następnie z gracją równą tej,
z jaką przybył, oddalił się od stolika.
- No cóż - powiedział Ackbar. - W takim razie proponuję
toast! Za Gunnera!
Kobiety uniosły kieliszki
i nagle zamarły w bezruchu. Na środku ich stolika pojawił
się niespodziewanie niewysoki zielony gnom!
- Och! - Wrzasnął Ackbar upuszczając łyżeczkę
- Yoda? - Spytała Mon Mothma z niedowierzaniem. Znała przed
laty jedną istotę tej rasy a w ciągu swego dość długiego
już życia nie miała okazję spotkać innej. Jednak znajomy
sprzed lat dawno temu udał się na dobrowolne wygnanie i
ślad po nim zaginał.
- Yoda, Yoda, a co myślisz? Przecież nie Ki Adi Mundi! Haha.
Coś mi się tu potegowało... Zaraz, zaraz...
Istota pomajstrowała przy jakimś niewielkim, ukrytym pod
połem płaszcza urządzeniu.
- O teraz! Jest jeszcze jeden Sky-wal-ker! - Szepnęła i
w tym momencie jakby rozpłynęła się w niebycie.
- Coś podobnego. Co to było? Duch? - Zapytał Ackbar.
- Nie wiem - przyznała się Mon Mothma. - Duchy chyba nie
istnieją. No, ale normalne istoty tak nie znikają. Co więcej,
nie pojawiają się w taki sposób. Znikąd!
- Lepiej stąd choćmy! - Zaproponowała Kasaforsa.
Ackbar poprosił o zapakowanie reszty jedzenia w odpowiednie
pudełko, i cała trójka opuściła lokal, aby szybkim krokiem
wrócić do biura i z przejęciem dyskutować o przeżyciu z
pogranicza jawy i snu, jakiego właśnie oświadczyła.
Tymczasem kelner podszedł
uprzątnąć stolik. Z wprawą wykonywał swe profesjonalne czynności,
gdy nagle coś przykuło jego uwagę. Stanął jak wryty przy
krześle, które wcześniej zajmował Ackbar i machnął ręcznikiem
na swego zastępcę. Ten podszedł błyskawicznie i również
się zdziwił.
- Coś podobnego. Co to może być?
Poduszka na krześle Ackbara nasączona była granatowym płynem.
Ściekał on również na podłogę tworząc na nogach mebla niewielkie
strumyki i psując kosztowny, utkany misternie przez Ungoliantów
dywan.
Pomocnik umoczył w płynie palec i zbadał uważnie pobraną
próbkę.
- To chyba atrament. - Powiedział wreszcie.
- No tak - szef sali z rezygnacją opuścił ramiona. - To
był Kalamarianin. Krewny kałamarnic! Coś musiało go nieźle
wystraszyć.
- Tylko co?
- Nie ważne. Przygotuj mi na jutro tabliczkę z napisem "Tylko
dla ludzi". Rano zawiesimy ją na drzwiach.
- Yes sir - zawołał wesoło pomocnik udając, że salutuje.
Koniec.
Poznań 09.03.2007
|
|