|  
                      
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                       
                     
                   | 
                   
                      
                      XII 
                      There was no father !
                    
     Hary 
                      nie próbował nawet oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie 
                      tak. Wiedział, że Steve nie zaprasza go na drinka, czuł 
                      że wydarzyło się coś złego.  
                      Tylko co ? 
                          Nie potrafił zebrać myśli, ponieważ 
                      wypity w Biesiadniku alkohol mocno spowalniał nie tylko 
                      jego ruchy ale także wszelkie procesy myślowe. 
                          Stanął przed drzwiami apartamentu 
                      i omal nie zapukał. 
                      - Cholera - powiedział cicho i zawahał się. Sięgnął pod 
                      poły płaszcza i wydostał niewielki pistolet blasterowy. 
                      Dopiero teraz walnął pięścią w drzwi. 
                      Nie doczerkał się odpowiedzi. 
                          Za plecami usłyszał jakiś szelest. 
                      Obejrzał się. Na końcu korytarza dostrzegł niewielkiego 
                      ugnaughtę, który patrzył na niego pozbawionymi wyrazu oczami. 
                      Zlekceważył go, po czym zapukał ponownie. 
                      Znowu cisza. 
                          Spojrzał w stronę, gdzie jeszcze 
                      przed chwilą stał ugnaughta. Nie było tam nikogo. 
                      Odsunął się od drzwi i przymierzył się do wywalenia ich 
                      kopniakiem. 
                      - There was no father ! - powiedział niespodziewanie cichutki 
                      głos. 
                      Harry przestraszył się, ale nie podskoczył. Spojrzał na 
                      stojącą tuż obok postać. Był to ugnaughta.  
                      Musiał przejść niezauważony około 15 metrów wąskim korytarzem... 
                      Haremu przebiegły po plecach mrówki. 
                      Ugnaughta wpatrywał się w niego, ale nic już nie mówił. 
                      Wreszcie kiwnął palcem wskazującym, na znak że Harry ma 
                      za nim pójść. Poszedł. 
                          Wyłożony czerwonym filcem Korytarz 
                      wydawał się nie mieć końca. Wreszcie Ugnaughta wybrał jedne 
                      z masywnych drzwi, po czym mocno je pchnął.  
                          Oczom Harrego ukazało się przestronne 
                      pomieszczenie, przypominające wyglądem wnętrze teatru. Na 
                      podniszczonej scenie stał starodawny, oświetlony punktowym 
                      reflektorem mikrofon. Widownie stanowiło kilka rzędów drewnianych 
                      krzeseł. Siedziała tam nieliczna grupa zabawnych stworów, 
                      które przybyły najwyraźniej z najdalszych zakątków wszechświata. 
                      Na Coruscant to nic niezwykłego.  
                          Harry rozpoznał wśród widzów kilka 
                      charakterystycznych postaci. Odnalazł wzrokiem sylwetki 
                      mężczyzny i kobiety ubranych w typowe dla tatooine farmerskie 
                      łachmany.  
                      Początkowo usiadł nawet obok nich, jednak nie mógł oprzeć 
                      się wrażeniu, że nieprzyjemnie pachną. Wydawało mu się, 
                      że czuje zapach palonego białka, a kiedy przyjrzał im się 
                      bliżej zauważył delikatną mgiełkę dymu wydostającego się 
                      spod ubrań. 
                      Pomyślał, że to złudzenie bo pomieszczenie nie było oświetlone, 
                      a dodatkowo sądził, że być może wcześniej na scenie prezentowano 
                      jakieś efekty specjalne. Mimo to zmienił miejsce. 
                      - Dlaczego poszedłem za tym karłem ? - zapytał bezgłośnie. 
                      Jakiś Aqualish w pomarańczowej kurtce wyraził niezadowolenie, 
                      ze ktoś zasłania mu widok. 
                          Harry przesiadł się ponownie i rozejrzał 
                      się po sali. Dostrzegł zielonego rodianina, trzymającego 
                      ręce na piersi w taki sposób jakby usiłował coś zasłonić. 
                      Gdzieś w kącie siedział potężny łysy murzyn w brązowej szacie 
                      a obok rogaty wyrostek o czerwonej, tatuowanej twarzy. 
                          Wreszcie ciężka karmazynowa kotara, 
                      umieszczona gdzieś w tylniej części sceny poruszyła się 
                      i na scenie pojawił się starszy mężczyzna w szacie pustelnika. 
                      Oszczędnym ruchem zdjął kaptur by pokazać widzom siwą głowę. 
                       
                      Harry pomyślał, że jego pokryta zarostem twarz budzi zaufanie. 
                      - Oczy mogą was mylić - powiedział starzec. - Nic nie jest 
                      prawdą, dopóki tego nie zobaczysz. Ale to co widzisz, jest 
                      kłamstwem. 
                      Zza kulis popłynęła spokojna muzyka. 
                      - Punkt widzenia! - krzyknął, wykonując gwałtowny gest. 
                          Na scenie pojawiła się klatka z 
                      endorskim chomikiem. Przez salę przeszedł szmer, kilka osób 
                      nagrodziło sztuczkę oklaskami. 
                      Chomik pędził na złamanie karku w kołowrotku-karuzeli umieszczonym 
                      gdzieś w kąciku klatki. 
                      - On myśli, że biegnie ! - powiedział mężczyzna - Dokąd 
                      zmierza ? Co widzi ? On myśli, że biegnie ! 
                      Wokół mężczyzny rozbłysły błękitne refleksy i Harremu wydało 
                      się, że pustelnik stał się lekko przezroczysty. 
                      - On myśli, że dokądś zmierza ! On myśli, że biegnie ! 
                          Na scenie pojawiły się kłęby białego 
                      dymu. Kiedy opar rozwiał się, przed mikrofonem stała kobieta 
                      o umęczonej twarzy i spracowanych rękach. Ubrana była jak 
                      przeciętna niewolnica z Mos Espy. 
                      - Annie... Annie ? - zapytała słabym głosem. - Annie ? To 
                      ty ? 
                          Odnalazła wzrokiem Harrego i spojrzała 
                      prosto w jego oczy. Jej twarz stężała. 
                      Harrego przeszył dreszcz. Znał tę twarz. Nie pamiętał skąd, 
                      ale był pewien, że widywał ją wcześniej setki razy. 
                      - There was no father... - powiedziała kobieta spokojnie. 
                      - There was no father - powtórzyła o wiele głośniej. 
                      - Noooooooooooooo ! - wrzasnęła wreszcie wbijając paznokcie 
                      w skórę policzków. 
                      - There was no faaaaaaaaatheeeeeeeeeeeeeeer! 
                          Zapanowała całkowita cisza. 
                      - Nie było ojca - wyszeptała, po czym straciła świadomość 
                      i upadła. 
                          Zza kulis wyszedł półprzezroczysty 
                      pustelnik. Uklęknął przy kobiecie, chwycił jej rękę i odnalazł 
                      puls. Wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na niego wymownie. 
                      Pokręcił głową. 
                          Wstał i podszedł do krawędzi sceny, 
                      aby ustawić się twarzą do publiczności. 
                      Tymczasem zza kotary wychylił się ugnaughta i korzystając 
                      z pomocy bezgłowego mężczyzny w mandaloriańskiej zbroi, 
                      wyniósł martwą kobietę. 
                      Pustelnik tymczasem obejrzał jeszcze raz zegarek, pokiwał 
                      ze zrozumieniem głową i powiedział teatralnym szeptem : 
                      "On myśli, że biegnie". 
                      Ukłonił się i zszedł ze sceny. 
                           Rozległy się rzęsiste oklaski. 
                      Harry siedział bez ruchu głęboko przejęty. 
                      - O co tu do cholery chodziło ? - zapytał. Przetarł oczy 
                      a rzeczywistość rozmyła mu się na moment przed oczami, jak 
                      w kinie, kiedy nieuważny operator zapomni o kontrolowaniu 
                      ostrości. Spuścił głowę, a kiedy ją podniósł 
                      stał przed wejściem do apartamentu 13. Spojrzał w prawo. 
                      Na końcu korytarza dostrzegł karła. 
                      Szybki rzut oka na drzwi. I znów w prawo. Korytarz był pusty. 
                      - Niedobrze - powiedział, po czym z całej siły kopnął drzwi 
                      i wpadł do pokoju. 
                      - Nie rób 
                      hałasu do cholery ! -ryknął Evazan. - Co ty sobie myślisz 
                      chłopcze, że co ? 
                           Harry natychmiast wziął go na muszkę 
                      celując prosto między oczy. 
                      - Nie ruszaj się !- krzyknął. 
                      - To ty się nie ruszaj ćwoku - powiedział Evazan. 
                           Jedno spojrzenie wystarczyło by 
                      uznać sytuację za beznadziejną. Mimo to gałki oczne Harrego 
                      wykonywały dziki taniec, bezustannie lustrując każdy kąt 
                      pomieszczenia. 
                           Evazan stał spokojnie pod ścianą 
                      trzymając brzytwę przy gardle związanego McMothmy, który 
                      siedział przed nim na krześle. 
                      - No i co ? Masz czystą pozycję do strzału, chłopcze. Ale 
                      ty nie strzelisz, bo jesteś na to za cienki. 
                           McMothma żył. Miał zaklejone usta 
                      więc nie mógł nic powiedzieć, ale Thomas czuł, że każdy 
                      naprężony nerw przyjaciela wrzeszczy "strzelaj". 
                      - Wystarczy, że trafisz w mózg, albo rdzeń kręgowy - mówił 
                      szalony doktor. - Wtedy padnę od razu. Nie zdążę go nawet 
                      udrapnąć. Jeżeli zaś trafisz w serce, będę żył jeszcze 7 
                      sekund. To wystarczająco długo, żeby uciąć całą głowę i 
                      ci ją ofiarować. 
                      - Zamknij się - powiedział Harry przenosząc muszkę broni 
                      na szyję napastnika. 
                      - Trafię w rdzeń. 
                           Evazan roześmiał się. 
                      - Wiesz, przesunąłem sobie operacyjnie rdzeń kawałek w bok. 
                      Nie jestem taki jak inni ludzie. Prawda czy fałsz ? Jak 
                      myślisz ? 
                      - Zamknij się - Harremu zaczynały drżeć dłonie. Widząc zniekształconą 
                      twarz Evazana był skłonny uwierzyć w jego słowa. Bał się 
                      też, że nie trafi. W Biesiadniku wypił kilka kieliszków 
                      wódki i dwa piwa. Nie był trzeźwy. Miał poważne kłopoty 
                      z koncentracją 
                      - Nie strzelisz. Nie strzelisz bo jesteś tchórzem. Boisz 
                      się widoku krwi. 
                      - Opuść broń Evazan. Połóż ostrze na podłodze i podnieś 
                      powoli ręce. 
                      - Żartujesz ? - spytał doktor. - To ty odłóż broń, bo poderżnę 
                      mu gardło. 
                           "Nie wolno odłożyć broni" 
                      - myślał gorączkowo Tomas - "Kładę broń, on zabija 
                      nas obu. Nigdy nie odkładaj broni. Strzelaj. Strzelaj do 
                      cholery, po to jest broń żeby strzelać. Evazan to morderca. 
                      Trzeba zapobiegać jego zbrodniom". 
                      - No ? Boisz się co ? 
                           Harry poczuł łąskotanie wywołane 
                      ściekającą po nosie kroplą potu. 
                      - Jesteś mokry jak mysz. Pocisz się. Znam twoją historię 
                      Thomas. Myślisz, że nie masz prawa odbierać życia. Nawet 
                      takim śmieciom jak ja. Myślisz, że wtedy staniesz się złym 
                      człowiekiem. A ja ci powiem, że już jesteś mordercą. Bo 
                      właśnie zabijasz McMothmę. Tchórzu zasrany. 
                      - Odejdź od policjanta. - Harry ściskał z całej siły kolbę 
                      blastera. Pod palcem wskazującym poczuł nacisk spustu. Wiedział, 
                      że niewiele trzeba. Wystarczy delikatny skurcz małego mięśnia 
                      i będzie po wszystkim. 
                      - Nie odejdę - powiedział Evazan. Uśmiechnął się, odetchnął 
                      głęboko po czym przybrał uroczystą minę. W jego oku pojawił 
                      się drapieżny błysk. Harry zadrżał. 
                      -Tak - powiedział szaleniec, po czym szybkim ruchem przeciął 
                      McMothmie krtań. Z tętnicy szyjnej i nosa policjanta buchnęła 
                      krew. Jego oczy zalśniły bezsilnym gniewem. 
                      - Nie !- krzyknął Harry - Nie ! Do cholery ! Nie ! 
                           Sekunda potrzebna Evazanowi na 
                      poderżnięcie gardła McMothmy rozciągnęła się w świadomości 
                      Harrego do monstrualnych rozmiarów. Widząc rozszerzające 
                      się nacięcie na szyi przyjaciela miał wrażenie, że to co 
                      obserwuje nie dzieje się na prawdę, że można to powstrzymać 
                      myślami. 
                      Czuł, że podświadomie próbuje cofnąć czas, aby powstrzymać 
                      mordercę nim będzie za późno. Czas jednak nie poddał się 
                      jego woli.  
                      - Nie... 
                      - Znowu zawiodłeś frajerze - mówił Evazan przesuwając się 
                      powoli w stronę drzwi. - Nie umiesz strzelać do ludzi. Jesteś 
                      nikim, ha ha ha. 
                      - Stój, jesteś aresztowany - wyjąkał Thomas 
                      - Ok. Poddaję się - powiedział Evazan rzucając brzytwę na 
                      podłogę. - Możesz mnie aresztować. Ale najpierw radzę tobie 
                      zająć się kolesiem. Zaraz się zadusi własną krwią. Jeśli 
                      uda ci się zatamować krwawienie, może przyjadą roboty medyczne 
                      i go uratują. A ja i tak ucieknę z więzienia. Jak zwykle... 
                           Harry nie widział Evazana. Przed 
                      oczami jawiły mu się obrazy przedstawiające człowieka którego 
                      zabił przed laty. Nie potrafił tego powtórzyć. Nie chciał 
                      przechodzić ponownie przez piekło. Piekło wyrzutów sumienia, 
                      modlitw, obarczania się winą. 
                      Odebrał kiedyś życie. Wkroczył w domenę Boga. Nie chciał 
                      być przeklęty... 
                      - Nie mam prawa odbierać życia - wyjąkał opuszczając z rezygnacją 
                      ramię. 
                      - Jasne - powiedział Evazan. Nie możesz mnie zabić, bo to 
                      byłby odwet. A przecież nie o to chodzi. Chodzi o resocjalizacje, 
                      hahaha. 
                           Haremu pociekły z oczu łzy. 
                      - Nie mogę cię zabić... - szepnął.  
                      - Ty głupcze. Pewnie ci się wydaje, że właśnie odkupiłeś 
                      swoje winy... Powiedz to jego żonie - krzyknął Evazan wskazując 
                      umierającego McMothmę. 
                           Harry usiadł na podłodze i rozpłakał 
                      się jak dziecko. 
                      - Zabiłem twojego przyjaciela łamago - cedził wyraźnie Evazan 
                      - A teraz wychodzę. Wychodzę, bo znam się na ludziach i 
                      wiem, że takie pedały jak ty nie są w stanie mnie zatrzymać. 
                           Harry usłyszał trzaśnięcie drzwi. 
                      Zacisnął zęby, błyskawicznie odwrócił się w kierunku z którego 
                      dotarł dźwięk i kilkukrotnie strzelił, dziurawiąc cieniutką 
                      działową ściankę. 
                      Odgłosy wystrzałów powróciły głuchym echem, a po chwili 
                      do uszu Harrego dotarł także inny dźwięk - tępy łoskot upadającego 
                      ciała. 
                           Zebrał się w sobie i wyszedł na 
                      korytarz. 
                      Ciało Evazana dygotało wstrząsane ostatnimi konwulsjami. 
                      Harry schował blaster i ciężko westchnął.  
                      Wysłał odpowiedni komunikat do centrali po czym ruszył w 
                      stronę schodów. Szedł coraz szybciej, wreszcie puścił się 
                      biegiem. 
                      Kiedy wybiegał z hallu, omal nie wpadł na wchodzącego do 
                      hotelu ugnaughtę. 
                      - On myśli że biegnie - powiedział karzeł. 
                     
                      XIII Podarunek 
                       
                           Porucznik Cecius siedział w wygodnym 
                      fotelu, który dziesiątki lat wcześniej wykonały zręczne 
                      palce adwoszańskich rzemieślników i usiłował zalogować się 
                      do imperialnej sieci zewnętrznej. 
                      - No ! - powiedział, uśmiechając się, kiedy na ekranie pojawił 
                      się interfejs Holonet Explorera. Wpisał adres witryny Banku 
                      Wojskowego i wprowadził swój login wraz z hasłem. 
                      - Cholera! - zaklął zaciskając zęby. Zajęci swoimi obowiązkami 
                      oficerowie zignorowali jego słowa. Omiótł wzrokiem mostek 
                      gwiezdnego niszczyciela Executor, na którym służył, po czym 
                      zwrócił się do siedzącego obok kapitana Nemeta: 
                      - Dostałeś już wypłatę ? 
                          Pełgające wesoło za grubymi szybami iluminatorów 
                      gwiazdy pozostały obojętne na jego słowa, zaś migające tu 
                      i ówdzie lampki pokładowych komputerów zareagowały w charakterystyczny 
                      dla siebie sposób, nie zmieniając częstotliwości błyskania. 
                      Futurystyczno kosmicznego charakteru rozgrywającej się na 
                      mostku sceny nie zakłócił nawet chrzęst kości pechowego 
                      gundarka, który w poszukiwaniu pokarmu wpełzł do jednej 
                      z zapewniających klimatyzację górnego pokładu, turbin. 
                          Kapitan Nemet zaklął pod nosem po czym 
                      sprawdził swoje konto. 
                      - Nie. - odpowiedział i zaklął ponownie. 
                      - Zaraz szlag mnie trafi! - krzyknął Cecius. - Wymagają 
                      od nas punktualności, harówy ponad ludzką wytrzymałość, 
                      a nie potrafią wypłacić na czas żołdu! Według kodeksu pracy 
                      wypłata płatna z dołu powinna znaleźć się na koncie w ostatnim 
                      dniu danego miesiąca. Jak przyjdzie Vader powiem mu co o 
                      tym myślę . Tak dalej nie może być. Dlaczego mam być stratny 
                      o siedem dni ?  
                      - No właśnie - odezwał się milczący do tej pory porucznik 
                      Cabel. - Przy okazji trzeba zapytać o urlop. W końcu w ciągu 
                      roku nie wykorzystaliśmy całości. Ja wziąłem raptem 10 dni. 
                      A należy się dwadzieścia sześć. Trzeba je wykorzystać do 
                      końca marca. 
                          Tu i ówdzie odezwały się głosy poparcia 
                      - Trzeba mu to powiedzieć - rzekł zdecydowanym tonem Cecius. 
                      - Bo jeżeli teraz tego nie zrobimy to się przyzwyczai, że 
                      można nami pomiatać. A jak raz będziemy stanowczy, to później 
                      będzie wiadomo, że nie można robić z nas żartów! Kodeks 
                      pracy wyraźnie wszystko określa. 
                      - Racja - powiedział Nemet. - Czytałem, że nie ma czegoś 
                      takiego jak ekwiwalent pieniężny za urlop. To niezgodne 
                      z prawem. Musimy dostać wolne i tyle. Zgadzacie się? 
                      - Jasne, racja, tak jest - płynące z dziesiątek gardeł słowa 
                      odbiły się od plastalowych ścian gromkim echem. 
                          W tym właśnie momencie otworzyły się 
                      rozsuwane drzwi i do pomieszczenia wkroczył Vader. 
                      - Dzień dobry - powiedział Cecius, krasząc lico wyrazem 
                      służalczego oddania. Pozostali oficerowie poszli w jego 
                      ślady. 
                          Mroczny Lord Sith przeszedł w milczeniu 
                      przez plastalową groblę, która wiodła ponad przeznaczoną 
                      dla personelu niszą, aż dotarł do jednego z największych 
                      iluminatorów. Spojrzał w przestrzeń. Odgłos jego wspomaganego 
                      przez najnowocześniejszy elektroniczny sprzęt oddechu wypełnił 
                      pomieszczenie niby złowrogi zwiastun odległej jeszcze lecz 
                      nieuniknionej burzy. 
                      - Nie miałem czasu zrobić dziś waszych przelewów - powiedział 
                      grobowym głosem, nie patrząc na podwładnych. - Pieniądze 
                      wyślę jutro lub w poniedziałek. 
                      - O ! - odezwał się Cecius - To doskonała wiadomość. Lepiej 
                      późno niż wcale. 
                      - Wiedziałem, że się ucieszycie - powiedział Vader . - Niestety, 
                      w tym miesiącu nie będzie premii. Wszystkie pieniądze zostały 
                      przeznaczone na zakup nowego sprzętu bojowego. Wszyscy na 
                      tym skorzystamy. 
                      - Ależ nic nie szkodzi Lordzie Vader - zawołał Nemet - Ważne 
                      żeby była praca. 
                      - O tak - dołączył się Cabel - Ja to nawet nie wiem, co 
                      ze sobą zrobić w niedzielę. Ostatnio przyszedłem na mostek 
                      i trochę pomagałem chłopakom. 
                      - A właśnie - Cecius zebrał się na odwagę - a co będzie 
                      z urlopem ? Bo nie wykorzystaliśmy w ubiegłym roku całego... 
                      Podobno trzeba to zrobić do marca... 
                      - Dostaniecie ekwiwalent - odparł Vader zdecydowanym tonem. 
                      - O! Świetnie - rozentuzjazmował się Cecius - Trochę groszy 
                      zawsze się przyda. 
                      - Tak, tak ! - wesoło zawołał Cabel 
                      - To doskonała wiadomość - zawołał ktoś inny. 
                      - Świetnie! - rozległo się tu i ówdzie. 
                      Entuzjazmowi i wiwatom nie byłoby prawdopodobnie końca gdyby 
                      nie odezwał się interkom: 
                      - Przyszedł Harry Thomas.  
                      - Doskonale - powiedział Vader. - Poruczniku Cecius, proszę 
                      uszykować gościowi herbatę. Pozostali natychmiast wyjść. 
                          Oficerowie karnie wykonali polecenie 
                      ustawiwszy uprzednio w swoich komputerach opcję automatycznego 
                      sterowania lotem. 
                      Darth Vader odwrócił się w stronę drzwi. Czekał. 
                          Tymczasem Harry niepewnym krokiem wszedł 
                      do pomieszczenia. 
                      - Witam detektywie - powiedział Vader tonem, który przeciętni 
                      ludzie rezerwują na szczególne okazje, takie jak np.: pogrzeb 
                      przyjaciela lub toast na cześć teścia. 
                      - Nie zaprosił mnie pan tu po to aby się przywitać - rzekł 
                      Harry chcąc zagrać twardziela. W połowie zdania zdał sobie 
                      jednak sprawę, że tekst, który wygłasza nie tylko nie ma 
                      większego sensu, ale dodatkowo zdradza zdenerwowanie wygłaszającej 
                      go osoby. 
                      - Wręcz przeciwnie - oświadczył Vader. - Właśnie o to mi 
                      chodziło. Uwielbiam się witać. Teraz, kiedy już się przywitaliśmy, 
                      możesz sobie iść Thomas. 
                          Detektyw zawahał się, ale mocne nogi 
                      pozwoliły mu utrzymać równowagę. Nie potrafił jednoznacznie 
                      zinterpretować słów czarnego Lorda. 
                      - Oczywiście to żart. - wyjaśnił Vader. - Cenię sobie poczucie 
                      humoru. W życiu trzeba sobie czasem trochę pożartować. W 
                      przeciwnym razie czymże by ono było ? 
                      - Naturalnie - Harry poczuł, przeciskające się przez ciasne 
                      pory skóry swego zatroskanego czoła, krople potu... Już 
                      od wielu dni podejrzewał, że to Vader jest rzeźnikiem z 
                      Tatooine. Teraz był tego pewien. Czuł, że powinien zacząć 
                      działać, jednak nie potrafił zadecydować, co należy zrobić. 
                      Czy miał szansę aresztować czarnego Lorda Sithów ? Na pewno 
                      nie samodzielnie. Czy powinien wyjść ? Wezwać pomoc ? Poczuł 
                      pulsowanie w skroniach. Jego serce ze zdwojoną prędkością 
                      pompowało nasyconą adrenaliną krew . Brakowało mu doświadczenia 
                      McMothmy. 
                      - Co: naturalnie ? - spytał Vader. - Co to znaczy naturalnie 
                      ? Wytłumacz mi Thomas, co miałeś na myśli ? 
                          Milczenie. 
                      Vader uśmiechnął się, jednak Harry o tym nie wiedział. Nie 
                      miał prawa o tym wiedzieć. W tej chwili nie miał żadnych 
                      praw. Stał się zabawką w zaciśniętej garści mrocznych sił, 
                      których nie rozumiał.  
                      O tym też jeszcze nie wiedział. 
                          Lord Sith podszedł do ukrytego za jednym 
                      z nawigacyjnych komputerów schowka. Wydostał z niego niewielką 
                      szkatułkę. 
                      - Szanuję pana pracę, detektywie Thomas. Szanuję ludzi, 
                      którzy dobrze wypełniają swoje obowiązki, choćby było to 
                      tylko zmywanie podłogi. Postanowiłem wynagrodzić twój trud. 
                      Podszedł do Harrego i wręczył mu podarek. 
                      - Ten skromny prezent, pozwoli ci zrozumieć, co w życiu 
                      jest naprawdę ważne. 
                      - Dziękuję - wyszeptał Harry. 
                      - Wiem, że straciłeś przyjaciela. McMothma był wspaniałym 
                      człowiekiem. Przyjmij moje szczere kondolencje. To przykre, 
                      że tak dobrym ludziom przydarzają się złe rzeczy. Ale taka 
                      jest cena wtykania nosa w nie swoje sprawy. Nieprawdaż? 
                          W Harrym zawrzała krew. Zbyt chłodną, 
                      drżącą dłonią sięgnął pod marynarkę, gdzie powinien znajdować 
                      się blaster. Niepotrzebnie. Przypomniał sobie, że broń odebrano 
                      mu gdy tylko wylądował w jednym z obszernych doków niszczyciela. 
                      - Lordzie Vader... - zaczął, ale poczuł, że jakaś niewidzialna 
                      siła pochwyciła jego krtań. Zamilkł. 
                      - Obejrzyj wreszcie prezent Thomas - powiedział z naciskiem 
                      mroczny Lord. 
                      Uścisk lekko zelżał. 
                      Harry otworzył pudełko. 
                          Na niewielkiej, szkarłatnej poduszce 
                      leżało coś, co w pierwszym momencie rozpoznał jako kawałek 
                      marchewki. Po ułamku sekundy wiedział już jednak co to jest. 
                      - O mój... 
                      - Nie martw się Thomas, to tylko jej palec. Reszta czeka 
                      na ciebie w domu. 
                      Chciałbym móc powiedzieć że nietknięta. - Vader roześmiał 
                      się. 
                          Harry poczuł w żołądku wielką kulę, która 
                      powoli przesunęła się w stronę gardła. 
                      - Co jej zrobiliście ? - zapytał stłumionym głosem. 
                      - My nic. No... oczywiście jeśli nie liczyć tego palca. 
                      Żyje i jest zdrowa. I taka też pozostanie, jeżeli zajmiesz 
                      się tym co trzeba. Osobiście polecam wędkarstwo albo zbieranie 
                      znaczków. To bardzo bezpieczne zajęcia. 
                          Harry podszedł do Czarnego Lorda i spojrzał 
                      groźnie w przyciemnione wizjery hełmu. Vader zobaczył jego 
                      błękitne oczy. Dostrzegł w nich nienawiść i gniew. Uśmiechnął 
                      się ponownie. Już raz był świadkiem takiej sceny. W niej 
                      także brał udział człowiek o nazwisku Thomas. Znacznie starszy 
                      i bardziej doświadczony od Harrego. Na imię miał Boba. 
                      Patrzył jak błyszczące oczy detektywa tracą blask. Wiedział, 
                      że gasnąca iskra niepokory nigdy już nie powróci. 
                          Harry spuścił wzrok. Kochał Izzę Bellę 
                      i wierzył, że jego miłość warta jest każdego poświęcenia. 
                      Ćwierć wieku temu jego ojciec uległ podobnemu złudzeniu... 
                      - Czy mogę odejść Lordzie Vader ? - zapytał wreszcie. 
                      - Oczywiście. - odparł Sith. 
                          Kiedy mężczyźni opuścili mostek, na swoje 
                      stanowiska powrócili oficerowie. 
                      - No proszę, nawet nie wypili herbaty - powiedział Cecius. 
                      - I kto to ma teraz umyć ? - dorzucił Cabel. - Jesteśmy 
                      oficerami i mamy swój zakres obowiązków. Następnym razem 
                      trzeba powiedzieć Vaderowi, że nie mamy zamiaru myć naczyń 
                      po jego gościach. 
                      - Właśnie, tak, oczywiście, a jak ! - potwierdzili zgodnym 
                      chórem oficerowie. 
                     Epilog 
                     
                        Nawet po najgroźniejszej burzy nadchodzi 
                    w końcu spokój, a po najczarniejszej nocy dzień. W galaktyce 
                    przeminął wreszcie okres śmierci i wojen... 
                    Przez pięćdziesiąt długich lat, w trudzie i znoju budowano 
                    nowy świat. Kolonizowano nieprzyjazne światy, upiększano zamieszkałe 
                    planety. Rozwinął się przemysł, rozkwitły nauka i sztuka. 
                    Niewiele osób pamiętało wojenną zawieruchę okresu "Nowej 
                    Nadziei", Wojnę Klonów zaś znano już tylko z lekcji historii. 
                        Yavin IV rozkwitł tak jak i inne planety. 
                    Wykarczowano dziką dżunglę zastępując ją pięknymi ogrodami, 
                    zwierzynę rozlokowano w olbrzymich rezerwatach, a pośród rozległych 
                    łąk pobudowano fontanny i wspaniałe amfiteatry. Yavin nie 
                    był jednak zwykłym księżycem - uczyniono z niego pomnik-muzeum. 
                    Miliony dzieci z całej galaktyki przylatywały tu wraz z rodzicami, 
                    by bawić się wśród zieleni, zrywać piękne kwiaty a równocześnie 
                    słuchać pieśni o bohaterstwie ludzi, którzy poświęcając swoje 
                    życie wywalczyli pokój. 
                    Raz w roku, w rocznicę zniszczenia pierwszej Gwiazdy Śmierci 
                    organizowano na tym przepięknym, kwitnącym księżycu wielką 
                    uroczystość ku pamięci tych którzy zginęli... 
                        Nad wąską asfaltową dróżką wijącą się wśród 
                    kolorowych klombów drżało powietrze. Popielaty asfalt oddawał 
                    nagromadzone w ciągu upalnego dnia ciepło. Wieczór był wyjątkowo 
                    piękny i równie pięknie pachniał. Tysiące owadów koncertowało 
                    wśród liści a wesołe dzieci wszelkich ras biegały niby jakiś 
                    leśne duszki wymachując kolorowymi lampionami. 
                    Nikt nie zwracał uwagi na siwego, kroczącego niepewnie starca, 
                    który podpierając się wystruganą z drewna laską zbliżał się 
                    do niewielkiej zielonej ławeczki. 
                    O tej porze niełatwo znaleźć wolne miejsce - tłumy turystów 
                    wylegają na promenady by obserwować mieniący się wszystkimi 
                    kolorami tęczy zachód słońca. 
                        Mężczyzna był bardzo stary. Na jego zmęczonej 
                    twarzy wypisano całą historię ostatnich 80 lat, lecz dziś 
                    nikt już nie posiada odpowiedniego klucza aby ją z niej odczytać. 
                    Wiek i doświadczenie wyżłobiły na jego czole głębokie bruzdy, 
                    smutek wypalił oczy. Poznaczona bliznami skóra, nosiła miejscami 
                    ślady poparzeń, jakby wytrawił ją kwas. 
                        Małymi kroczkami podszedł do ławki. Siedział 
                    na niej bez ruchu jakiś stary robot, taki jakich nie produkuje 
                    się już od dziesięcioleci. Zachodzące słońce mieniło się w 
                    złotej blasze jego pokryw... 
                    - Przepraszam, czy mogę tu usiąść ? - zapytał starzec. 
                    Martwe oczy robota rozbłysły światłem energooszczędnych żarówek. 
                    - Ależ oczywiście - powiedział. 
                    Mężczyzna usiadł, prostując kręgosłup i opierając ręce na 
                    lasce. Wyglądał niby jakiś pradawny, wsparty na żelaznym mieczu 
                    król, dokonujący żywota na kamiennym tronie . 
                    - Przepraszam... jestem C3PO - powiedział robot. - Przyjechałem 
                    tutaj aby rozładować baterie. Mam zamiar pozostać tutaj aż 
                    do końca. 
                    Mężczyzna uśmiechnął się. Pomyślał, że wie co robot pragnie 
                    wyrazić. 
                    - Doświadczam dziwnego uczucia - mówił robot, patrząc gdzieś 
                    przed siebie. 
                    - Dokładnie dwa lata temu miał miejsce pogrzeb ostatniej osoby 
                    z którą... hm... łączyły mnie dobre relacje. Nazywała się 
                    księżniczka Leia Organa Solo. 
                        Oczy mężczyzny zwęziły się. Odwrócił powoli 
                    głowę i spojrzał na cyborga. 
                    - Nikt nie wykasuje mi już pamięci. Takich robotów dzisiaj 
                    już się nie używa, więc pozwolono mi zatrzymać zgromadzone 
                    dane... Jednak odczuwam coś dziwnego. Nie potrafię tego opisać. 
                    A to dziwne bo stworzono mnie po to, bym wyrażał treści przy 
                    użyciu mowy. Przekładałem niezliczoną ilość tekstów na setki 
                    języków...A tego nie umiem wyrazić. Mam wrażenie jakbym istniał 
                    i jednocześnie nie istniał. Mam taką potrzebę, aby przenieść 
                    się w czasie i być znów tam, gdzie są wszyscy z którymi byłem 
                    tyle czasu. Pragnę przebywać w towarzystwie pani Lei, pana 
                    Solo, pana Skywalkera... A ich już nie ma i nigdy nie będzie. 
                    Czuję dziwny rodzaj buntu. Usiłuję sprawić aby sytuacja się 
                    zmieniła, jednak nie mogę i wtedy muszę patrzeć w rozgwieżdżone 
                    niebo i przywoływać obrazy tych ludzi, które pozostały w mojej 
                    pamięci. Przestałem też ładować baterie, gdyż pragnę podzielić 
                    ich los... 
                    Mężczyzna pokiwał głową. 
                    - Wiem o czym mówisz... To bardzo ludzkie uczucia. 
                    - Oh... doprawdy ? To dziwne.  
                        Mężczyzna i robot siedzieli, obserwując 
                    zmieniające kolory niebo. Wreszcie zapadł zmrok. Dzieci z 
                    lampionami, w towarzystwie rodziców a także tysięcy innych 
                    turystów, ruszyły w stronę amfiteatrów, gdzie miała rozpocząć 
                    się uroczystość. Łąki i ogrody zapłonęły milionami świec, 
                    z tysięcy głośników popłynęła piękna, wzruszająca muzyka. 
                    - Ja też straciłem wszystko co miało znaczenie... - odezwał 
                    się mężczyzna. 
                        Robot poruszył się niespokojnie, zaskoczony 
                    nie tyle treścią słów co samym faktem, że je usłyszał. - Wyrzekłem 
                    się kiedyś wszystkiego na czym mi zależało aby uratować kobietę, 
                    którą kochałem... Chciałem ją uchronić przed złem. Chciałem 
                    ją także ocalić przed wojną. Za radą przyjaciela zawiozłem 
                    ją na Gwiazdę Śmierci. Miała tam być bezpieczna. Oczywiście 
                    nie była... 
                    - Tak, wiem. Przykro mi - powiedział robot. 
                    - Dowiedziałem się kto był odpowiedzialny za zniszczenie bazy 
                    i poprzysiągłem zemstę. Przywdziałem mandaloriańską zbroję, 
                    przybrałem imię ojca i poszedłem drogą zemsty. Aby zdobyć 
                    pieniądze stałem się łowcą nagród... 
                    I wtedy utraciłem resztkę tego co mi jeszcze zostało. Wyrzekłem 
                    się człowieczeństwa. 
                    - Przykro mi proszę pana ale nie wiem co powiedzieć. 
                        Na twarzy starego łowcy pojawił się cień 
                    uśmiechu. Zanim odezwał się ponownie, gwiazdy na niebie znacznie 
                    zmieniły położenie. 
                    - Wyrządziłem wiele zła, a dziś... - zawahał się - A dziś 
                    nękają mnie demony. Czasem widzę martwe oczy swoich ofiar. 
                    Jak piękny byłby świat, gdybym nigdy się nie urodził... 
                    Robot odwrócił głowę w stronę mężczyzny. 
                    - To wszystko nie ma teraz znaczenia. Oni wszyscy i tak by 
                    już nie żyli. - powiedział. 
                    - Przepraszam - wyszeptał mężczyzna. 
                    - Wybaczam ci - powiedział robot wysuwając w stronę mężczyzny 
                    metalowe dłonie. Boba Fett również wyciągnął w jego stronę 
                    słabe, starcze ramiona. 
                    Robot wiedział, że nie ma prawa aby wybaczać w imieniu kogokolwiek. 
                    Uznał jednak, że ludzie których szanował tak właśnie by się 
                    zachowali. Chciał być do nich podobny. Chciał stać się człowiekiem, 
                    choćby na chwilę... 
                        Kilka godzin później przez uliczkę przetoczyły 
                    się tysiące wracających z uroczystości ludzi. Ich oczom ukazał 
                    się osobliwy widok. Na niewielkiej zielonej ławce siedziały 
                    trzymając się niezgrabnie w objęciach dwie zupełnie różne 
                    istoty. Stary, siwy jak gołąbek człowiek o martwych oczach 
                    i złoty robot protokolarny, którego mechanizm przestał działać. 
                    Grupa gapiów stanęła w milczeniu obserwując niespotykany widok. 
                     
                    Wreszcie z tłumu wystąpił rosły rodianin. Podszedł powoli 
                    do tajemniczych postaci i ostrożnie dotknął jednej z nich 
                    wskazującym palcem. 
                    Nic się nie wydarzyło.  
                    
                    KONIEC 
                      Poznań Luty 2003 
                    DO 
                      SPISU OPOWIADAŃ!>>> 
                       
                      | 
                    |