|
XII
There was no father !
Hary
nie próbował nawet oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie
tak. Wiedział, że Steve nie zaprasza go na drinka, czuł
że wydarzyło się coś złego.
Tylko co ?
Nie potrafił zebrać myśli, ponieważ
wypity w Biesiadniku alkohol mocno spowalniał nie tylko
jego ruchy ale także wszelkie procesy myślowe.
Stanął przed drzwiami apartamentu
i omal nie zapukał.
- Cholera - powiedział cicho i zawahał się. Sięgnął pod
poły płaszcza i wydostał niewielki pistolet blasterowy.
Dopiero teraz walnął pięścią w drzwi.
Nie doczerkał się odpowiedzi.
Za plecami usłyszał jakiś szelest.
Obejrzał się. Na końcu korytarza dostrzegł niewielkiego
ugnaughtę, który patrzył na niego pozbawionymi wyrazu oczami.
Zlekceważył go, po czym zapukał ponownie.
Znowu cisza.
Spojrzał w stronę, gdzie jeszcze
przed chwilą stał ugnaughta. Nie było tam nikogo.
Odsunął się od drzwi i przymierzył się do wywalenia ich
kopniakiem.
- There was no father ! - powiedział niespodziewanie cichutki
głos.
Harry przestraszył się, ale nie podskoczył. Spojrzał na
stojącą tuż obok postać. Był to ugnaughta.
Musiał przejść niezauważony około 15 metrów wąskim korytarzem...
Haremu przebiegły po plecach mrówki.
Ugnaughta wpatrywał się w niego, ale nic już nie mówił.
Wreszcie kiwnął palcem wskazującym, na znak że Harry ma
za nim pójść. Poszedł.
Wyłożony czerwonym filcem Korytarz
wydawał się nie mieć końca. Wreszcie Ugnaughta wybrał jedne
z masywnych drzwi, po czym mocno je pchnął.
Oczom Harrego ukazało się przestronne
pomieszczenie, przypominające wyglądem wnętrze teatru. Na
podniszczonej scenie stał starodawny, oświetlony punktowym
reflektorem mikrofon. Widownie stanowiło kilka rzędów drewnianych
krzeseł. Siedziała tam nieliczna grupa zabawnych stworów,
które przybyły najwyraźniej z najdalszych zakątków wszechświata.
Na Coruscant to nic niezwykłego.
Harry rozpoznał wśród widzów kilka
charakterystycznych postaci. Odnalazł wzrokiem sylwetki
mężczyzny i kobiety ubranych w typowe dla tatooine farmerskie
łachmany.
Początkowo usiadł nawet obok nich, jednak nie mógł oprzeć
się wrażeniu, że nieprzyjemnie pachną. Wydawało mu się,
że czuje zapach palonego białka, a kiedy przyjrzał im się
bliżej zauważył delikatną mgiełkę dymu wydostającego się
spod ubrań.
Pomyślał, że to złudzenie bo pomieszczenie nie było oświetlone,
a dodatkowo sądził, że być może wcześniej na scenie prezentowano
jakieś efekty specjalne. Mimo to zmienił miejsce.
- Dlaczego poszedłem za tym karłem ? - zapytał bezgłośnie.
Jakiś Aqualish w pomarańczowej kurtce wyraził niezadowolenie,
ze ktoś zasłania mu widok.
Harry przesiadł się ponownie i rozejrzał
się po sali. Dostrzegł zielonego rodianina, trzymającego
ręce na piersi w taki sposób jakby usiłował coś zasłonić.
Gdzieś w kącie siedział potężny łysy murzyn w brązowej szacie
a obok rogaty wyrostek o czerwonej, tatuowanej twarzy.
Wreszcie ciężka karmazynowa kotara,
umieszczona gdzieś w tylniej części sceny poruszyła się
i na scenie pojawił się starszy mężczyzna w szacie pustelnika.
Oszczędnym ruchem zdjął kaptur by pokazać widzom siwą głowę.
Harry pomyślał, że jego pokryta zarostem twarz budzi zaufanie.
- Oczy mogą was mylić - powiedział starzec. - Nic nie jest
prawdą, dopóki tego nie zobaczysz. Ale to co widzisz, jest
kłamstwem.
Zza kulis popłynęła spokojna muzyka.
- Punkt widzenia! - krzyknął, wykonując gwałtowny gest.
Na scenie pojawiła się klatka z
endorskim chomikiem. Przez salę przeszedł szmer, kilka osób
nagrodziło sztuczkę oklaskami.
Chomik pędził na złamanie karku w kołowrotku-karuzeli umieszczonym
gdzieś w kąciku klatki.
- On myśli, że biegnie ! - powiedział mężczyzna - Dokąd
zmierza ? Co widzi ? On myśli, że biegnie !
Wokół mężczyzny rozbłysły błękitne refleksy i Harremu wydało
się, że pustelnik stał się lekko przezroczysty.
- On myśli, że dokądś zmierza ! On myśli, że biegnie !
Na scenie pojawiły się kłęby białego
dymu. Kiedy opar rozwiał się, przed mikrofonem stała kobieta
o umęczonej twarzy i spracowanych rękach. Ubrana była jak
przeciętna niewolnica z Mos Espy.
- Annie... Annie ? - zapytała słabym głosem. - Annie ? To
ty ?
Odnalazła wzrokiem Harrego i spojrzała
prosto w jego oczy. Jej twarz stężała.
Harrego przeszył dreszcz. Znał tę twarz. Nie pamiętał skąd,
ale był pewien, że widywał ją wcześniej setki razy.
- There was no father... - powiedziała kobieta spokojnie.
- There was no father - powtórzyła o wiele głośniej.
- Noooooooooooooo ! - wrzasnęła wreszcie wbijając paznokcie
w skórę policzków.
- There was no faaaaaaaaatheeeeeeeeeeeeeeer!
Zapanowała całkowita cisza.
- Nie było ojca - wyszeptała, po czym straciła świadomość
i upadła.
Zza kulis wyszedł półprzezroczysty
pustelnik. Uklęknął przy kobiecie, chwycił jej rękę i odnalazł
puls. Wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na niego wymownie.
Pokręcił głową.
Wstał i podszedł do krawędzi sceny,
aby ustawić się twarzą do publiczności.
Tymczasem zza kotary wychylił się ugnaughta i korzystając
z pomocy bezgłowego mężczyzny w mandaloriańskiej zbroi,
wyniósł martwą kobietę.
Pustelnik tymczasem obejrzał jeszcze raz zegarek, pokiwał
ze zrozumieniem głową i powiedział teatralnym szeptem :
"On myśli, że biegnie".
Ukłonił się i zszedł ze sceny.
Rozległy się rzęsiste oklaski.
Harry siedział bez ruchu głęboko przejęty.
- O co tu do cholery chodziło ? - zapytał. Przetarł oczy
a rzeczywistość rozmyła mu się na moment przed oczami, jak
w kinie, kiedy nieuważny operator zapomni o kontrolowaniu
ostrości. Spuścił głowę, a kiedy ją podniósł
stał przed wejściem do apartamentu 13. Spojrzał w prawo.
Na końcu korytarza dostrzegł karła.
Szybki rzut oka na drzwi. I znów w prawo. Korytarz był pusty.
- Niedobrze - powiedział, po czym z całej siły kopnął drzwi
i wpadł do pokoju.
- Nie rób
hałasu do cholery ! -ryknął Evazan. - Co ty sobie myślisz
chłopcze, że co ?
Harry natychmiast wziął go na muszkę
celując prosto między oczy.
- Nie ruszaj się !- krzyknął.
- To ty się nie ruszaj ćwoku - powiedział Evazan.
Jedno spojrzenie wystarczyło by
uznać sytuację za beznadziejną. Mimo to gałki oczne Harrego
wykonywały dziki taniec, bezustannie lustrując każdy kąt
pomieszczenia.
Evazan stał spokojnie pod ścianą
trzymając brzytwę przy gardle związanego McMothmy, który
siedział przed nim na krześle.
- No i co ? Masz czystą pozycję do strzału, chłopcze. Ale
ty nie strzelisz, bo jesteś na to za cienki.
McMothma żył. Miał zaklejone usta
więc nie mógł nic powiedzieć, ale Thomas czuł, że każdy
naprężony nerw przyjaciela wrzeszczy "strzelaj".
- Wystarczy, że trafisz w mózg, albo rdzeń kręgowy - mówił
szalony doktor. - Wtedy padnę od razu. Nie zdążę go nawet
udrapnąć. Jeżeli zaś trafisz w serce, będę żył jeszcze 7
sekund. To wystarczająco długo, żeby uciąć całą głowę i
ci ją ofiarować.
- Zamknij się - powiedział Harry przenosząc muszkę broni
na szyję napastnika.
- Trafię w rdzeń.
Evazan roześmiał się.
- Wiesz, przesunąłem sobie operacyjnie rdzeń kawałek w bok.
Nie jestem taki jak inni ludzie. Prawda czy fałsz ? Jak
myślisz ?
- Zamknij się - Harremu zaczynały drżeć dłonie. Widząc zniekształconą
twarz Evazana był skłonny uwierzyć w jego słowa. Bał się
też, że nie trafi. W Biesiadniku wypił kilka kieliszków
wódki i dwa piwa. Nie był trzeźwy. Miał poważne kłopoty
z koncentracją
- Nie strzelisz. Nie strzelisz bo jesteś tchórzem. Boisz
się widoku krwi.
- Opuść broń Evazan. Połóż ostrze na podłodze i podnieś
powoli ręce.
- Żartujesz ? - spytał doktor. - To ty odłóż broń, bo poderżnę
mu gardło.
"Nie wolno odłożyć broni"
- myślał gorączkowo Tomas - "Kładę broń, on zabija
nas obu. Nigdy nie odkładaj broni. Strzelaj. Strzelaj do
cholery, po to jest broń żeby strzelać. Evazan to morderca.
Trzeba zapobiegać jego zbrodniom".
- No ? Boisz się co ?
Harry poczuł łąskotanie wywołane
ściekającą po nosie kroplą potu.
- Jesteś mokry jak mysz. Pocisz się. Znam twoją historię
Thomas. Myślisz, że nie masz prawa odbierać życia. Nawet
takim śmieciom jak ja. Myślisz, że wtedy staniesz się złym
człowiekiem. A ja ci powiem, że już jesteś mordercą. Bo
właśnie zabijasz McMothmę. Tchórzu zasrany.
- Odejdź od policjanta. - Harry ściskał z całej siły kolbę
blastera. Pod palcem wskazującym poczuł nacisk spustu. Wiedział,
że niewiele trzeba. Wystarczy delikatny skurcz małego mięśnia
i będzie po wszystkim.
- Nie odejdę - powiedział Evazan. Uśmiechnął się, odetchnął
głęboko po czym przybrał uroczystą minę. W jego oku pojawił
się drapieżny błysk. Harry zadrżał.
-Tak - powiedział szaleniec, po czym szybkim ruchem przeciął
McMothmie krtań. Z tętnicy szyjnej i nosa policjanta buchnęła
krew. Jego oczy zalśniły bezsilnym gniewem.
- Nie !- krzyknął Harry - Nie ! Do cholery ! Nie !
Sekunda potrzebna Evazanowi na
poderżnięcie gardła McMothmy rozciągnęła się w świadomości
Harrego do monstrualnych rozmiarów. Widząc rozszerzające
się nacięcie na szyi przyjaciela miał wrażenie, że to co
obserwuje nie dzieje się na prawdę, że można to powstrzymać
myślami.
Czuł, że podświadomie próbuje cofnąć czas, aby powstrzymać
mordercę nim będzie za późno. Czas jednak nie poddał się
jego woli.
- Nie...
- Znowu zawiodłeś frajerze - mówił Evazan przesuwając się
powoli w stronę drzwi. - Nie umiesz strzelać do ludzi. Jesteś
nikim, ha ha ha.
- Stój, jesteś aresztowany - wyjąkał Thomas
- Ok. Poddaję się - powiedział Evazan rzucając brzytwę na
podłogę. - Możesz mnie aresztować. Ale najpierw radzę tobie
zająć się kolesiem. Zaraz się zadusi własną krwią. Jeśli
uda ci się zatamować krwawienie, może przyjadą roboty medyczne
i go uratują. A ja i tak ucieknę z więzienia. Jak zwykle...
Harry nie widział Evazana. Przed
oczami jawiły mu się obrazy przedstawiające człowieka którego
zabił przed laty. Nie potrafił tego powtórzyć. Nie chciał
przechodzić ponownie przez piekło. Piekło wyrzutów sumienia,
modlitw, obarczania się winą.
Odebrał kiedyś życie. Wkroczył w domenę Boga. Nie chciał
być przeklęty...
- Nie mam prawa odbierać życia - wyjąkał opuszczając z rezygnacją
ramię.
- Jasne - powiedział Evazan. Nie możesz mnie zabić, bo to
byłby odwet. A przecież nie o to chodzi. Chodzi o resocjalizacje,
hahaha.
Haremu pociekły z oczu łzy.
- Nie mogę cię zabić... - szepnął.
- Ty głupcze. Pewnie ci się wydaje, że właśnie odkupiłeś
swoje winy... Powiedz to jego żonie - krzyknął Evazan wskazując
umierającego McMothmę.
Harry usiadł na podłodze i rozpłakał
się jak dziecko.
- Zabiłem twojego przyjaciela łamago - cedził wyraźnie Evazan
- A teraz wychodzę. Wychodzę, bo znam się na ludziach i
wiem, że takie pedały jak ty nie są w stanie mnie zatrzymać.
Harry usłyszał trzaśnięcie drzwi.
Zacisnął zęby, błyskawicznie odwrócił się w kierunku z którego
dotarł dźwięk i kilkukrotnie strzelił, dziurawiąc cieniutką
działową ściankę.
Odgłosy wystrzałów powróciły głuchym echem, a po chwili
do uszu Harrego dotarł także inny dźwięk - tępy łoskot upadającego
ciała.
Zebrał się w sobie i wyszedł na
korytarz.
Ciało Evazana dygotało wstrząsane ostatnimi konwulsjami.
Harry schował blaster i ciężko westchnął.
Wysłał odpowiedni komunikat do centrali po czym ruszył w
stronę schodów. Szedł coraz szybciej, wreszcie puścił się
biegiem.
Kiedy wybiegał z hallu, omal nie wpadł na wchodzącego do
hotelu ugnaughtę.
- On myśli że biegnie - powiedział karzeł.
XIII Podarunek
Porucznik Cecius siedział w wygodnym
fotelu, który dziesiątki lat wcześniej wykonały zręczne
palce adwoszańskich rzemieślników i usiłował zalogować się
do imperialnej sieci zewnętrznej.
- No ! - powiedział, uśmiechając się, kiedy na ekranie pojawił
się interfejs Holonet Explorera. Wpisał adres witryny Banku
Wojskowego i wprowadził swój login wraz z hasłem.
- Cholera! - zaklął zaciskając zęby. Zajęci swoimi obowiązkami
oficerowie zignorowali jego słowa. Omiótł wzrokiem mostek
gwiezdnego niszczyciela Executor, na którym służył, po czym
zwrócił się do siedzącego obok kapitana Nemeta:
- Dostałeś już wypłatę ?
Pełgające wesoło za grubymi szybami iluminatorów
gwiazdy pozostały obojętne na jego słowa, zaś migające tu
i ówdzie lampki pokładowych komputerów zareagowały w charakterystyczny
dla siebie sposób, nie zmieniając częstotliwości błyskania.
Futurystyczno kosmicznego charakteru rozgrywającej się na
mostku sceny nie zakłócił nawet chrzęst kości pechowego
gundarka, który w poszukiwaniu pokarmu wpełzł do jednej
z zapewniających klimatyzację górnego pokładu, turbin.
Kapitan Nemet zaklął pod nosem po czym
sprawdził swoje konto.
- Nie. - odpowiedział i zaklął ponownie.
- Zaraz szlag mnie trafi! - krzyknął Cecius. - Wymagają
od nas punktualności, harówy ponad ludzką wytrzymałość,
a nie potrafią wypłacić na czas żołdu! Według kodeksu pracy
wypłata płatna z dołu powinna znaleźć się na koncie w ostatnim
dniu danego miesiąca. Jak przyjdzie Vader powiem mu co o
tym myślę . Tak dalej nie może być. Dlaczego mam być stratny
o siedem dni ?
- No właśnie - odezwał się milczący do tej pory porucznik
Cabel. - Przy okazji trzeba zapytać o urlop. W końcu w ciągu
roku nie wykorzystaliśmy całości. Ja wziąłem raptem 10 dni.
A należy się dwadzieścia sześć. Trzeba je wykorzystać do
końca marca.
Tu i ówdzie odezwały się głosy poparcia
- Trzeba mu to powiedzieć - rzekł zdecydowanym tonem Cecius.
- Bo jeżeli teraz tego nie zrobimy to się przyzwyczai, że
można nami pomiatać. A jak raz będziemy stanowczy, to później
będzie wiadomo, że nie można robić z nas żartów! Kodeks
pracy wyraźnie wszystko określa.
- Racja - powiedział Nemet. - Czytałem, że nie ma czegoś
takiego jak ekwiwalent pieniężny za urlop. To niezgodne
z prawem. Musimy dostać wolne i tyle. Zgadzacie się?
- Jasne, racja, tak jest - płynące z dziesiątek gardeł słowa
odbiły się od plastalowych ścian gromkim echem.
W tym właśnie momencie otworzyły się
rozsuwane drzwi i do pomieszczenia wkroczył Vader.
- Dzień dobry - powiedział Cecius, krasząc lico wyrazem
służalczego oddania. Pozostali oficerowie poszli w jego
ślady.
Mroczny Lord Sith przeszedł w milczeniu
przez plastalową groblę, która wiodła ponad przeznaczoną
dla personelu niszą, aż dotarł do jednego z największych
iluminatorów. Spojrzał w przestrzeń. Odgłos jego wspomaganego
przez najnowocześniejszy elektroniczny sprzęt oddechu wypełnił
pomieszczenie niby złowrogi zwiastun odległej jeszcze lecz
nieuniknionej burzy.
- Nie miałem czasu zrobić dziś waszych przelewów - powiedział
grobowym głosem, nie patrząc na podwładnych. - Pieniądze
wyślę jutro lub w poniedziałek.
- O ! - odezwał się Cecius - To doskonała wiadomość. Lepiej
późno niż wcale.
- Wiedziałem, że się ucieszycie - powiedział Vader . - Niestety,
w tym miesiącu nie będzie premii. Wszystkie pieniądze zostały
przeznaczone na zakup nowego sprzętu bojowego. Wszyscy na
tym skorzystamy.
- Ależ nic nie szkodzi Lordzie Vader - zawołał Nemet - Ważne
żeby była praca.
- O tak - dołączył się Cabel - Ja to nawet nie wiem, co
ze sobą zrobić w niedzielę. Ostatnio przyszedłem na mostek
i trochę pomagałem chłopakom.
- A właśnie - Cecius zebrał się na odwagę - a co będzie
z urlopem ? Bo nie wykorzystaliśmy w ubiegłym roku całego...
Podobno trzeba to zrobić do marca...
- Dostaniecie ekwiwalent - odparł Vader zdecydowanym tonem.
- O! Świetnie - rozentuzjazmował się Cecius - Trochę groszy
zawsze się przyda.
- Tak, tak ! - wesoło zawołał Cabel
- To doskonała wiadomość - zawołał ktoś inny.
- Świetnie! - rozległo się tu i ówdzie.
Entuzjazmowi i wiwatom nie byłoby prawdopodobnie końca gdyby
nie odezwał się interkom:
- Przyszedł Harry Thomas.
- Doskonale - powiedział Vader. - Poruczniku Cecius, proszę
uszykować gościowi herbatę. Pozostali natychmiast wyjść.
Oficerowie karnie wykonali polecenie
ustawiwszy uprzednio w swoich komputerach opcję automatycznego
sterowania lotem.
Darth Vader odwrócił się w stronę drzwi. Czekał.
Tymczasem Harry niepewnym krokiem wszedł
do pomieszczenia.
- Witam detektywie - powiedział Vader tonem, który przeciętni
ludzie rezerwują na szczególne okazje, takie jak np.: pogrzeb
przyjaciela lub toast na cześć teścia.
- Nie zaprosił mnie pan tu po to aby się przywitać - rzekł
Harry chcąc zagrać twardziela. W połowie zdania zdał sobie
jednak sprawę, że tekst, który wygłasza nie tylko nie ma
większego sensu, ale dodatkowo zdradza zdenerwowanie wygłaszającej
go osoby.
- Wręcz przeciwnie - oświadczył Vader. - Właśnie o to mi
chodziło. Uwielbiam się witać. Teraz, kiedy już się przywitaliśmy,
możesz sobie iść Thomas.
Detektyw zawahał się, ale mocne nogi
pozwoliły mu utrzymać równowagę. Nie potrafił jednoznacznie
zinterpretować słów czarnego Lorda.
- Oczywiście to żart. - wyjaśnił Vader. - Cenię sobie poczucie
humoru. W życiu trzeba sobie czasem trochę pożartować. W
przeciwnym razie czymże by ono było ?
- Naturalnie - Harry poczuł, przeciskające się przez ciasne
pory skóry swego zatroskanego czoła, krople potu... Już
od wielu dni podejrzewał, że to Vader jest rzeźnikiem z
Tatooine. Teraz był tego pewien. Czuł, że powinien zacząć
działać, jednak nie potrafił zadecydować, co należy zrobić.
Czy miał szansę aresztować czarnego Lorda Sithów ? Na pewno
nie samodzielnie. Czy powinien wyjść ? Wezwać pomoc ? Poczuł
pulsowanie w skroniach. Jego serce ze zdwojoną prędkością
pompowało nasyconą adrenaliną krew . Brakowało mu doświadczenia
McMothmy.
- Co: naturalnie ? - spytał Vader. - Co to znaczy naturalnie
? Wytłumacz mi Thomas, co miałeś na myśli ?
Milczenie.
Vader uśmiechnął się, jednak Harry o tym nie wiedział. Nie
miał prawa o tym wiedzieć. W tej chwili nie miał żadnych
praw. Stał się zabawką w zaciśniętej garści mrocznych sił,
których nie rozumiał.
O tym też jeszcze nie wiedział.
Lord Sith podszedł do ukrytego za jednym
z nawigacyjnych komputerów schowka. Wydostał z niego niewielką
szkatułkę.
- Szanuję pana pracę, detektywie Thomas. Szanuję ludzi,
którzy dobrze wypełniają swoje obowiązki, choćby było to
tylko zmywanie podłogi. Postanowiłem wynagrodzić twój trud.
Podszedł do Harrego i wręczył mu podarek.
- Ten skromny prezent, pozwoli ci zrozumieć, co w życiu
jest naprawdę ważne.
- Dziękuję - wyszeptał Harry.
- Wiem, że straciłeś przyjaciela. McMothma był wspaniałym
człowiekiem. Przyjmij moje szczere kondolencje. To przykre,
że tak dobrym ludziom przydarzają się złe rzeczy. Ale taka
jest cena wtykania nosa w nie swoje sprawy. Nieprawdaż?
W Harrym zawrzała krew. Zbyt chłodną,
drżącą dłonią sięgnął pod marynarkę, gdzie powinien znajdować
się blaster. Niepotrzebnie. Przypomniał sobie, że broń odebrano
mu gdy tylko wylądował w jednym z obszernych doków niszczyciela.
- Lordzie Vader... - zaczął, ale poczuł, że jakaś niewidzialna
siła pochwyciła jego krtań. Zamilkł.
- Obejrzyj wreszcie prezent Thomas - powiedział z naciskiem
mroczny Lord.
Uścisk lekko zelżał.
Harry otworzył pudełko.
Na niewielkiej, szkarłatnej poduszce
leżało coś, co w pierwszym momencie rozpoznał jako kawałek
marchewki. Po ułamku sekundy wiedział już jednak co to jest.
- O mój...
- Nie martw się Thomas, to tylko jej palec. Reszta czeka
na ciebie w domu.
Chciałbym móc powiedzieć że nietknięta. - Vader roześmiał
się.
Harry poczuł w żołądku wielką kulę, która
powoli przesunęła się w stronę gardła.
- Co jej zrobiliście ? - zapytał stłumionym głosem.
- My nic. No... oczywiście jeśli nie liczyć tego palca.
Żyje i jest zdrowa. I taka też pozostanie, jeżeli zajmiesz
się tym co trzeba. Osobiście polecam wędkarstwo albo zbieranie
znaczków. To bardzo bezpieczne zajęcia.
Harry podszedł do Czarnego Lorda i spojrzał
groźnie w przyciemnione wizjery hełmu. Vader zobaczył jego
błękitne oczy. Dostrzegł w nich nienawiść i gniew. Uśmiechnął
się ponownie. Już raz był świadkiem takiej sceny. W niej
także brał udział człowiek o nazwisku Thomas. Znacznie starszy
i bardziej doświadczony od Harrego. Na imię miał Boba.
Patrzył jak błyszczące oczy detektywa tracą blask. Wiedział,
że gasnąca iskra niepokory nigdy już nie powróci.
Harry spuścił wzrok. Kochał Izzę Bellę
i wierzył, że jego miłość warta jest każdego poświęcenia.
Ćwierć wieku temu jego ojciec uległ podobnemu złudzeniu...
- Czy mogę odejść Lordzie Vader ? - zapytał wreszcie.
- Oczywiście. - odparł Sith.
Kiedy mężczyźni opuścili mostek, na swoje
stanowiska powrócili oficerowie.
- No proszę, nawet nie wypili herbaty - powiedział Cecius.
- I kto to ma teraz umyć ? - dorzucił Cabel. - Jesteśmy
oficerami i mamy swój zakres obowiązków. Następnym razem
trzeba powiedzieć Vaderowi, że nie mamy zamiaru myć naczyń
po jego gościach.
- Właśnie, tak, oczywiście, a jak ! - potwierdzili zgodnym
chórem oficerowie.
Epilog
Nawet po najgroźniejszej burzy nadchodzi
w końcu spokój, a po najczarniejszej nocy dzień. W galaktyce
przeminął wreszcie okres śmierci i wojen...
Przez pięćdziesiąt długich lat, w trudzie i znoju budowano
nowy świat. Kolonizowano nieprzyjazne światy, upiększano zamieszkałe
planety. Rozwinął się przemysł, rozkwitły nauka i sztuka.
Niewiele osób pamiętało wojenną zawieruchę okresu "Nowej
Nadziei", Wojnę Klonów zaś znano już tylko z lekcji historii.
Yavin IV rozkwitł tak jak i inne planety.
Wykarczowano dziką dżunglę zastępując ją pięknymi ogrodami,
zwierzynę rozlokowano w olbrzymich rezerwatach, a pośród rozległych
łąk pobudowano fontanny i wspaniałe amfiteatry. Yavin nie
był jednak zwykłym księżycem - uczyniono z niego pomnik-muzeum.
Miliony dzieci z całej galaktyki przylatywały tu wraz z rodzicami,
by bawić się wśród zieleni, zrywać piękne kwiaty a równocześnie
słuchać pieśni o bohaterstwie ludzi, którzy poświęcając swoje
życie wywalczyli pokój.
Raz w roku, w rocznicę zniszczenia pierwszej Gwiazdy Śmierci
organizowano na tym przepięknym, kwitnącym księżycu wielką
uroczystość ku pamięci tych którzy zginęli...
Nad wąską asfaltową dróżką wijącą się wśród
kolorowych klombów drżało powietrze. Popielaty asfalt oddawał
nagromadzone w ciągu upalnego dnia ciepło. Wieczór był wyjątkowo
piękny i równie pięknie pachniał. Tysiące owadów koncertowało
wśród liści a wesołe dzieci wszelkich ras biegały niby jakiś
leśne duszki wymachując kolorowymi lampionami.
Nikt nie zwracał uwagi na siwego, kroczącego niepewnie starca,
który podpierając się wystruganą z drewna laską zbliżał się
do niewielkiej zielonej ławeczki.
O tej porze niełatwo znaleźć wolne miejsce - tłumy turystów
wylegają na promenady by obserwować mieniący się wszystkimi
kolorami tęczy zachód słońca.
Mężczyzna był bardzo stary. Na jego zmęczonej
twarzy wypisano całą historię ostatnich 80 lat, lecz dziś
nikt już nie posiada odpowiedniego klucza aby ją z niej odczytać.
Wiek i doświadczenie wyżłobiły na jego czole głębokie bruzdy,
smutek wypalił oczy. Poznaczona bliznami skóra, nosiła miejscami
ślady poparzeń, jakby wytrawił ją kwas.
Małymi kroczkami podszedł do ławki. Siedział
na niej bez ruchu jakiś stary robot, taki jakich nie produkuje
się już od dziesięcioleci. Zachodzące słońce mieniło się w
złotej blasze jego pokryw...
- Przepraszam, czy mogę tu usiąść ? - zapytał starzec.
Martwe oczy robota rozbłysły światłem energooszczędnych żarówek.
- Ależ oczywiście - powiedział.
Mężczyzna usiadł, prostując kręgosłup i opierając ręce na
lasce. Wyglądał niby jakiś pradawny, wsparty na żelaznym mieczu
król, dokonujący żywota na kamiennym tronie .
- Przepraszam... jestem C3PO - powiedział robot. - Przyjechałem
tutaj aby rozładować baterie. Mam zamiar pozostać tutaj aż
do końca.
Mężczyzna uśmiechnął się. Pomyślał, że wie co robot pragnie
wyrazić.
- Doświadczam dziwnego uczucia - mówił robot, patrząc gdzieś
przed siebie.
- Dokładnie dwa lata temu miał miejsce pogrzeb ostatniej osoby
z którą... hm... łączyły mnie dobre relacje. Nazywała się
księżniczka Leia Organa Solo.
Oczy mężczyzny zwęziły się. Odwrócił powoli
głowę i spojrzał na cyborga.
- Nikt nie wykasuje mi już pamięci. Takich robotów dzisiaj
już się nie używa, więc pozwolono mi zatrzymać zgromadzone
dane... Jednak odczuwam coś dziwnego. Nie potrafię tego opisać.
A to dziwne bo stworzono mnie po to, bym wyrażał treści przy
użyciu mowy. Przekładałem niezliczoną ilość tekstów na setki
języków...A tego nie umiem wyrazić. Mam wrażenie jakbym istniał
i jednocześnie nie istniał. Mam taką potrzebę, aby przenieść
się w czasie i być znów tam, gdzie są wszyscy z którymi byłem
tyle czasu. Pragnę przebywać w towarzystwie pani Lei, pana
Solo, pana Skywalkera... A ich już nie ma i nigdy nie będzie.
Czuję dziwny rodzaj buntu. Usiłuję sprawić aby sytuacja się
zmieniła, jednak nie mogę i wtedy muszę patrzeć w rozgwieżdżone
niebo i przywoływać obrazy tych ludzi, które pozostały w mojej
pamięci. Przestałem też ładować baterie, gdyż pragnę podzielić
ich los...
Mężczyzna pokiwał głową.
- Wiem o czym mówisz... To bardzo ludzkie uczucia.
- Oh... doprawdy ? To dziwne.
Mężczyzna i robot siedzieli, obserwując
zmieniające kolory niebo. Wreszcie zapadł zmrok. Dzieci z
lampionami, w towarzystwie rodziców a także tysięcy innych
turystów, ruszyły w stronę amfiteatrów, gdzie miała rozpocząć
się uroczystość. Łąki i ogrody zapłonęły milionami świec,
z tysięcy głośników popłynęła piękna, wzruszająca muzyka.
- Ja też straciłem wszystko co miało znaczenie... - odezwał
się mężczyzna.
Robot poruszył się niespokojnie, zaskoczony
nie tyle treścią słów co samym faktem, że je usłyszał. - Wyrzekłem
się kiedyś wszystkiego na czym mi zależało aby uratować kobietę,
którą kochałem... Chciałem ją uchronić przed złem. Chciałem
ją także ocalić przed wojną. Za radą przyjaciela zawiozłem
ją na Gwiazdę Śmierci. Miała tam być bezpieczna. Oczywiście
nie była...
- Tak, wiem. Przykro mi - powiedział robot.
- Dowiedziałem się kto był odpowiedzialny za zniszczenie bazy
i poprzysiągłem zemstę. Przywdziałem mandaloriańską zbroję,
przybrałem imię ojca i poszedłem drogą zemsty. Aby zdobyć
pieniądze stałem się łowcą nagród...
I wtedy utraciłem resztkę tego co mi jeszcze zostało. Wyrzekłem
się człowieczeństwa.
- Przykro mi proszę pana ale nie wiem co powiedzieć.
Na twarzy starego łowcy pojawił się cień
uśmiechu. Zanim odezwał się ponownie, gwiazdy na niebie znacznie
zmieniły położenie.
- Wyrządziłem wiele zła, a dziś... - zawahał się - A dziś
nękają mnie demony. Czasem widzę martwe oczy swoich ofiar.
Jak piękny byłby świat, gdybym nigdy się nie urodził...
Robot odwrócił głowę w stronę mężczyzny.
- To wszystko nie ma teraz znaczenia. Oni wszyscy i tak by
już nie żyli. - powiedział.
- Przepraszam - wyszeptał mężczyzna.
- Wybaczam ci - powiedział robot wysuwając w stronę mężczyzny
metalowe dłonie. Boba Fett również wyciągnął w jego stronę
słabe, starcze ramiona.
Robot wiedział, że nie ma prawa aby wybaczać w imieniu kogokolwiek.
Uznał jednak, że ludzie których szanował tak właśnie by się
zachowali. Chciał być do nich podobny. Chciał stać się człowiekiem,
choćby na chwilę...
Kilka godzin później przez uliczkę przetoczyły
się tysiące wracających z uroczystości ludzi. Ich oczom ukazał
się osobliwy widok. Na niewielkiej zielonej ławce siedziały
trzymając się niezgrabnie w objęciach dwie zupełnie różne
istoty. Stary, siwy jak gołąbek człowiek o martwych oczach
i złoty robot protokolarny, którego mechanizm przestał działać.
Grupa gapiów stanęła w milczeniu obserwując niespotykany widok.
Wreszcie z tłumu wystąpił rosły rodianin. Podszedł powoli
do tajemniczych postaci i ostrożnie dotknął jednej z nich
wskazującym palcem.
Nic się nie wydarzyło.
KONIEC
Poznań Luty 2003
DO
SPISU OPOWIADAŃ!>>>
|
|