|
Kuba Turkiewicz
Umiemy
się przygotowywać do życia, ale nie umiemy żyć. Umiemy poświęcić
dziesięć lat dla dyplomu i starcza nam woli by walczyć o
posadę, śmigacz itp., natomiast trudno przychodzi zapamiętać,
że żyjemy w chwili bieżącej, że jest to jedyna chwila, w
której jesteśmy naprawdę żywi.
Thich
Nhat Hanh
Kuba Turkiewicz
KAŻDY KROK NIESIE NIEPOKÓJ
Kosmos,
nieboskłon, firmament, ciemność, gwiazdy, galaktyka, konstelacje
gwiazdozbiory. Zamęt. Szum silników, pulsowanie krwi w skroniach.
Wymioty.
Wszystko pachnie ozonem. Wszystko - wszystko, całokształt,
całość .
Jestem niby tutaj i teraz a chyba mnie tu nie ma, bo nie
widzę siebie. Albo widzę siebie, ale w innym czasie i miejscu.
Widzę siebie tam, gdzie chcę być, a nie tu, gdzie cisnęło
mnie przeznaczenie, ciążące mi jak dwa sztangowe talerze
posłannictwo - przeklęte fatum, predestynacja. Opatrzność
- Yoda.
Pół
metra plastali przetykanej wizyjnymi mikroprzekaźnikami
udaje wielkie panoramiczne okno - przegrodę oddzielającą
nas od szaleństwa. Dziki szał zmagań neurastenicznych żołdaków
ciskających energetyczne wiązki nienawiści w pozornie pustą
otchłań czasoprzestrzeni. Zaciskam pośladki.
Wątła przesieka. Pół metra oszustwa, że mamy szansę przetrwania.
Wybuchy. Orbita pulsuje nowym rytmem. Eksplozje, wybuchy,
płomienie, strzały, gwizdy, świsty, pipi-ripi, myśli, cierpienie
obcych ludzi pod moją czaszką...
Przeklęta Moc - szalony trałowiec holuje martwe krzyki wprost
do mojej jaźni. Agonia młodych idealistów. Romantycy oddający
swe życie w imię frazesów. A do tego kilkadziesiąt tysięcy
klonów - posłusznych lecz bez wiary. Bezmyślni wykonawcy
planu. Filar sukcesu. Opoka, ostoja Republiki. Sterylny,
jałowy fundament.
Przechodzimy
do kanonierki. Czuję atmosferę planety. Midichloriany szaleją
- ostrzegają ! Umysł płata figle - znów nie jestem tutaj.
Chwilowy brak koncentracji - ułamek sekundy dla gapiów,
długa chwila wytchnienia dla mnie.
- To ja - Wołam. I widzę ją. Futryna, framuga... brama pałacu
w którym mieszka tak zwane szczęście. Wyłania się, różowa
swoją podomką, zmiękczona papilotami. Odładniona, nieoficjalna
i nieurzędowa. Złamana przyprawą odprężenia, domowego lenistwa.
Chwilę udaję, że to moje szczęście i mój spokój. Siadam
w fotelu i patrzę jak krząta się zakłopotana, zakrywając
to i owo. Substytut powrotu do domu. Niewinne fałszerstwo
tylko moje. Dla mnie a nie na pokaz. Nikt nie wie...
Wściekam się, ale tego też nikt się nie dowie. "Czy
wypijesz herbatę" - zapytała jak obcego.
Jakby odczytała moje myśli i zdecydowała, że pora pokazać
gdzie moje miejsce. Nie wyłaź przed szereg Obi - Wan ! Nie
dla psa kiełbasa. Jesteś nikim, jesteś ludzkim zerem. Dla
ciebie herbata, nie dla kota szperka. Szperka jest wiadomo
dla kogo - to nie jesteś ty!
A ja nie chcę stąd odchodzić, a ja nie chcę smucić się !
Coś
gruchnęło jak jasna cholera. Potężna fala obcego cierpienia
palnęła mnie w głowę, jak upiorna patelnia albo tort z kremem
podwędzony braciom Marks. Czy bracia Marks rzucali się tortami
? Chaplin na pewno. Flip i Flap też. Znam kulturę obcych
planet. Jestem Jedi, skończyłem seminarium. Krzyki, cierpienie,
piekło, wrzaski , ból, jęki i gehenna . A myśl o Amidali
? Wspomnienie o upokorzeniu? Myśl o odrzuceniu ? Brak miłości.
Niewzajemność. Gdzie się zapodziała Amidala? Gdzie ta cholerna
reminiscencja ?
Rzeczywistość wdziera się przez skórę, oczy i kupki smakowe
na języku. Ogień i dym zmusza do działania. Powietrze ucieka
wielką wyrwą w burcie, lecz pomału i niemrawo. Nie do końca.
Próżnia pozostała daleko, daleko za moimi plecami, lub nad
głową. Pod stopami, po drugiej stronie planety. Próżnia
dziwna i szalona, pełna eteru - jakiegoś niezbadanego fluidu
dla naszej galaktyki typowego, który dźwięki przenosi. Pustka
pozostała gdzieś tam daleko. Wyrwa zionie powoli bo nie
w próżnie a jedynie w rzadsze warstwy atmosfery.
Kto się czego złapał będzie żył, inni lecą jak szaleńcy
wybierając kraksę ze ścianą. Niektórzy gładko jak masełko
wpadają w otwór inni nadziewają się na sterczące z bezlitosnej
krawędzi kły. Nogi, ręce, głowy szaleją w przestrzeni niby
na dziwacznej karuzeli albo w oku cyklonu.
Bzdura. W oku można jedynie leżeć w ciszy. Bzdura, bzdura
i bzdura. A każda kolejna zwielokrotnia następną. Każdy
by poczuł , że coś tu nie pasuje bo jak to tak ginąć nagle
?
Jestem
już w kanonierce. Trzymam miecz. Nie pamiętam kiedy znalazł
się w mojej dłoni. Rutyna. Rutyna i witamina c.
Chwila zadumy nad sztampą. Kiedy zgubiłem zapał, gdzie straciłem
impet ? Czy kiedykolwiek chciałem być Jedi ? Czy wszystko
rozegrało się poza mną? A może raczej w głębi mojego organizmu
? Midichloriany - autokraci i despoci przejmujący kontrolę
nad biologią, życiem i przeznaczeniem. Obrońcy totalitarnego
ładu, rezydenci płynów ustrojowych. Ustrój - ustrój. Wszystko
pasuje. Układanka. Tylko co robi w tej układance różowa
podomka ? Skąd tu papiloty ?
Jestem Jedi bo jestem. Lubię, kiedy nazywają mnie mistrzem.
Należy mi się cokół, na który tyle lat drapywałem się z
mozołem. Poniżenia, witaj mistrzu, tak mój mistrzu, masz
rację mistrzu. A w głowie tylko spierdalaj Qui Gon. I fałszywe,
teatralne, groteskowo kabaretowe nieeeeeeeeee kiedy przeszyła
go czerwona klinga Maula. Qui-Gon z wbitą Klin-Gą ! Bezruch.
Bieg Jedi. Trucht. Zamykające się grodzie. Podświadome spowolnienie.
Kto nie zdąży z odsieczą? Każdy tresowany Jedi zdąży. Ale
ja nie jestem tresowany. Wolność.
A
teraz pyr pyr pyr kanonierki. Bzzzzzzzzz miecza. Fiu bździu
na zewnątrz i blablabla w słuchawce.
Ja mam brodę. Mam brodę! Ta broda to nie przypadek. Szczecina.
Zarost zamiast fizys. Kto wie jak wyglądam ? Kto zna moją
prawdziwą twarz ? Wystawiam tę brodę na widok. Niech wszyscy
się przypatrzą. Niech myślą, że to ja. Dzielna, waleczna,
mądra broda podwieszona pod fryzurę jak z żurnala. Ta broda
i ta fryzura to moja kominiarka. Jakbym był Obi Wanem antyterrorystycznym.
Pod kominiarką można ukryć strach, rumieniec, ekscytację.
Brak wiedzy.
Żenadę. Plany i intrygi, knucie, snucie i chytrzenie. Pogardę
dla ludzi . Rządzę władzy i złowieszczy zamiar pogmatwania
cudzych losów. Knuję, snuję i chytrzę nawet teraz, kiedy
flaki wyssanych z hangaru klonów rozbryzgują się na przednim
iluminatorze pędzącej kanonierki. Wycieraczki gonią ostatkiem
sił a ja nie mogę nie knuć. Gdybym nie knuł musiałbym wydostać
się spod swojej brody i fryzury i wtedy nie pozostałoby
mi nic innego niż machnąć mieczem raz i drugi z lewa z prawa,
z dołu z góry i upuścić trochę krwi temu rzepowi z psiego
ogona co to się do mnie przypętał zrządzeniem losu albo
kaprysem midichlorianów. A jakby tego syfu było mało jeszcze
ostatnią wolą umierającego Jedi.
Anakin Skywalker !
Chłopiec - łania. Zgrabny, śliczny i powabny z włoskami
jak cherubinek
Wełniany baranek - skromnisia trusia - dybiąca na moją pozycję.
Pijawka głodna prestiżu - niedoczekanie ! Mistrzem nie będzie.
Radę okpił łaniowaniem swoim bo to głąby.
Na czele rady Yoda, który gramatyki nawet nie zna ale rządzi
i swą władzę na oczy nakłada jak jakieś błoto. Błoto, władza.
Armia klonów pod błotem, sithowie pod błotem, knowania pod
błotem, gangrena i rozpad pod błotem a republika to już
w ogóle gdzieś ugrzęzła. No ale stołki są i pieniądze są.
Yoda, błoto. Błoto, Yoda. Błoto, Yodah-Dagobah.
Mace Windu - kto to taki ? Jak mawiają żołnierze hemoroidy
zaplątały mu się w stołek więc się boi dupy podnieść. Najpierw
niby to nieufny, później wstrząśnięty Qui - Zgonem i wyrzutów
pełen podejście swe zmienił. Szkolcie go na Jedi - powiada.
Widzę go kątem oka, jak komenderuje panosząc się na pokładzie
gnającego równolegle bolidu. Macha swoim mieczem i wydaje
rozkazy zapewne, bo wielka gęba mu się nie zamyka. Jakże
wszyscy lubią pokazywać swoją ważność - jakże miło rozkazywać
nawet wtedy gdy nie trzeba. Kanonierka trzyma kurs, ale
trzeba łapą machać i wrzeszczeć "kurs trzymać!"
Żeby czasem ktoś nie pomyślał że to pilot decyduje.
Jestem
niby tu i teraz, ale nagle papiloty Amidali i jej podomka
powróciły znienacka i nałożyły się na twarz murzyna. Uparta
wizja umościła sobie miejsce w moim mózgu i nie mogę jej
wyrzucić. Odwróciłem głowę. Windu, papiloty, różowa podomka.
Zamknąłem oczy a tu Windu pyta czy wypiję herbatę.
Potrząsnąłem głową a on podchodzi bliżej i zrzuca peniuar.
Widzę go w gorsecie i bieliźnie damskiej, jak z herbatą
do mnie idzie. Skromne figi nic nie kryją i patrzę na niego
zamkniętymi oczami jak się zbliża niby upiorny hebanowy
zegar stojący .
Tik-tak, tik-tak, tik-tak !
Zbliża się nieubłaganie a ja jak wariat głową kręcę i to
wcale nie w swych myślach a naprawdę i czuję, że załoga
patrzy na mnie w osłupieniu a ja nic na to nie mogę poradzić.
Wreszcie wyczuwam łaniującą obecność Anakina. Stoi za moimi
mądrymi, pełnymi godności plecami. Leci tą samą kanonierką.
Nic dziwnego w końcu to mój padawan.
Jego obecność przegania najpierw Windu a później całą różową
resztę.
Otwieram oczy. Prawie czuję wdzięczność i mam ochotę uśmiechnąć
się do łaniującej łani ale nie robię tego bo niby po co
? Po co wdzięczność, skoro mogę wszystkim wykasować pamięć?
Mogę zaszczepić im nowe wspomnienia, mogę sprawić, że połkną
swoje języki i się zaduszą. Mogę wszystko, bo jestem mistrzem
Jedi. Nie padawanem, nie owieczką glebą, nie pszczołą, żółwiem,
radiem, mąką, drutem ani nawet nadmanganianem potasu.
Pszczoła, żółw, radio, mąka i drut, żyją gdzieś tam swoim
życiem albo co najmniej istnieją swoim bytem, ale gdzież
im do mnie ? Gdzie komukolwiek do mnie ? Gdzie owieczce
glebie i łani do mnie ? Wieczny padawan, który nigdy nie
zostanie mistrzem . Czuję do niego pogardę. Śmieszy mnie
ten wełniany baranek nie śmiący podejrzewać mnie o żadne
niecne zamiary. Wyczuwam w nim bunt - ale wiem, że buntuje
się przeciw mojej brodzie i włosom - przeciw wizji, którą
narysowałem przed nim i światem, a nie przeciwko moim prawdziwym
zamiarom. Chciałby już do prób przystąpić, ale nie czas
jeszcze. Mistrz Obi Wan mówi, że jeszcze gotów nie jest
! I nigdy nie będzie bo wypadki tak się potoczą, choćby
było trzeba im pomóc. Kiedyś klingi skrzyżujemy, niech no
tylko uda się na niego skierować podejrzenie, że flirtuje
z ciemną stroną. A uda się ! Już moja w tym głowa, żeby
alibi znaleźć, by mu te łaniujące nóżki i rączki odjąć a
potem pozbierać to co zostało czyli podomkę z zawartością,
herbatą i papilotami a do tego z domem, z powrotami, oczekiwaniem,
telewizorem, spokojem, obiadami, śniadaniami, rozkoszą,
kompotem, ogródkiem i pocałunkami na dobranoc. No i ze słoikiem
ogórków. Obowiązkowo !
Nie
dziś jednak. Na razie chowam się za swoją brodą i pod fryzurą.
I jestem tu bezpieczny w tej masce i fortecy do której nikt
nie ośmieli się zapuścić macek mocy. A jak nawet spróbuje
to macki we włosach ugrzęzną i w brodzie się utopią jak
radiowe sygnały mynocka albo nietoperza. Dziś to ja badam
umysły załogi.
Kanonierka pędzi w stronę bitwy, która już na dobre rozszalała
się gdzieś tam z przodu. Wokół płonie przestrzeń. Zielone,
seledynowe, niebieskie, gorące, ciepłe, zimne, groźne, odległe,
bliskie, czerwone, nasze, obce, dziwne, swojskie kwiaty
rodzą się w symfonii grzmotów, trwają żarem i zdychają w
dymie. Wokół hałas, trwoga, strach i bojaźń ale także, śmiałość,
męstwo, flaki, wojna i ponury kosiarz zbierający żniwo.
Widzę
wstęgę czasu , która pochwyciła nas za nogi niby lep na
muchy, nasycona klejem taśma powieszona pod lampą do której
przywarliśmy w strachu. Szarpie nami i tarmosi bezlitośnie
pchając wciąż do przodu. Żadna z chwil nie trwa - wszystkie
przelatują gdzieś obok i rozmywają się niby krajobraz jawiący
się podróżnikowi przez okno śmigacza. Brak wytchnienia.
Niby jestem tutaj, ale już mnie nie ma. Tutaj zmienia się
w tam, tam w tutaj. Kanonierka znika zastąpiona kulą ognia
a ja omal nie dziękuję Mocy, że ich czas się nie pokrywa.
Kula ognia znika a tu już wykwita nowy statek. Osmalona
twarz Windu, wielka gęba, ramię rozkaz, wybuch, ciemność
znowu Windu. Panorama, góry, drzewa, promień, światło, ciemność
galopada, ogień.. Wszystko galopuje. Patataj patataj patataj.
"Tu i teraz" stało się śliskie. Rozkraczam się,
ucieka mi jedna noga. Chwieję się na pograniczu "teraz"
i "za chwilę" i czuję, że tracę grunt. Wreszcie
fikam mentalnego kozła. Odwracam się w stronę papilotów,
podomki, herbaty, ogórków, kominka, trawnika, wygody i ciepła.
W stronę pocałunków i poczucia bezpieczeństwa. Pozornego,
chwilowego i nie mojego. Udaje mi się odkleić nogi od wstęgi
i wkraczam na moment w inną czasoprzestrzeń.
- Tak, poproszę - mówię a Amidala uśmiecha się i człapie
do kuchni wstawić wodę. Bambosze, równowaga, beztroska,
czajnik.
Uśmiecham się, ale zazdroszczę. Ukrywam zazdrość pod szczeciną
zarostu. Opowiadam coś o archiwum Jedi. Jokasta Nu to, jokasta
Nu tamto. Młodziki Jedi, blablablablabla
Nikogo to nie obchodzi, nawet mnie, ale rozmowa się toczy.
Bambosze znów człapią do kuchni i wracają z herbatą. Herbata
jest gorąca, parzy usta, ale nie przestaję jej pić bo czuję
presję. Myślę, że powinienem już iść ale nie wypada zostawić
herbaty niedopitej. Parzę język i wargi.
Klucz
w zamku. Chrzęści - odkluk odkluk. Zamek otwarty i wchodzi
padawan.
- Cześć Obi - mówi jakby nigdy nic.
- Serwus - odpowiadam.
- Głodny jestem - Amidala znika w kuchni i dzwoni garnkami.
Otwiera lodówkę, zamyka. Nalewa wody. Bambosze szurają,
jest ciepło, rozchodzą się zapachy spokoju. Pstryk, buch.
Gaz pod garnkiem. Krzątanina.
Anakin
wsuwa nogi w domowe bambosze, zdejmuje palto, płaszcz, salopę
a może bekieszę czy diabli wiedzą co, wiesza jeszcze w przedsionku
tak że nie widzę i wchodzi do pokoju. Ciężko opada na fotel.
- Ciężki dzień ! - mówi - Dużo zadań i trening. Napijesz
się piwa?
- Tak- odpowiadam i bambosze szurum burum już szurają po
posadzce podczas gdy reszta osoby - podomka, papiloty i
różowe ciepło podaje otwarte butelki. Broda pęcznieje, drży,
omal nie pęka ale zatrzymuje zazdrość pod spodem. Nie ma
wybuchu. Jest tylko pąs, rumieniec, ale dobrze ukryty.
- Zdaje się, że znowu założyłeś papucie na kozaki - mówi.
Anakin
patrzy na swoje nogi. Śmieje się.
- Cholera ! Znowu to zrobiłem !
Schyla się i klnąc, ale nie jak szewc, raczej delikatnie,
skromnie jak harcerz albo ministrant zdejmuje najpierw lewy
bambosz, później lewy kozak, następnie prawy bambosz i prawy
kozak. Przeciera oczy, ziewa i siedzi chwilę w otępieniu.
Uśmiecha się do żony i odprowadza ją wzrokiem aż do kuchni.
Jeszcze kilka sekund siedzi gapiąc się w próżnię lub zerkając
w moje oczy. W sumie na jedno wychodzi. Wreszcie ziewa i
działając mechanicznie jak bezmyślny robot wkłada po kolei
prawy kozak, prawy bambosz i lewy kozak. Bierze się za zakładanie
lewego papucia i nagle purpurowieje na twarzy.
- Chyba zrobiłem z siebie błazna. - śmieje się.
Wchodzi Amidala, patrzy na niego chwilę a równocześnie epatuje
mnie swoimi pieleszami, ciepłem, spokojem, radością, szczęściem,
harmonią i domową rozlazłością. Zauważa jego buty i wybucha
śmiechem. Jest domowo i przyjaźnie do obrzydliwości. Wesoło,
sympatycznie, infantylnie. Ja również śmieję się pokazując
jaki to jestem prostoduszny i swojski. A wewnątrz równocześnie
zgrzytam zębami.
- Ty szaleńcze ! - mówię niby to żartobliwie zbierając się
do wyjścia. To ma być akord kończący rozmowę. Moje na wierzchu,
ja odezwałem się ostatni bo jestem mistrzem a nie cholernym
padawanem, który łaniuje poza domem, a w domu miodzi i słodyczy
swoimi jasnymi włoskami i chłopięcym obliczem.
- Nie umiesz odmieniać czasownika szaleńczyć - odzywa się
psując mój mały, tajny triumf. - Mówi się "Ja szaleńczę"
!
- Co ? - pytam niechętnie, nie rozumiejąc co on bredzi przekonany
o swym wdzięku cherubinka .
- Ja szaleńczę, ty szaleńczysz, on-ona-ono szaleńczy.
W tym momencie wtrąca się Amidla mówiąc z nim jednym głosem
! Zjednoczeni przeciwko mnie strzelają do mnie turbolaserem
swoich gąb : - My szaleńczymy, wy szaleńczycie, oni szaleńczą!
Wspomnienia
wydają się bardziej irytujące niż dzisiejszość więc powracam
do mknącego jak gnający szaleniec tu i teraz. Rzeczywistość
jeszcze ułamek sekundy wymyka się mojemu zrozumieniu. Niby
widzę Clonetrooperów, jakieś błyski, kurz i piasek, ale
nie potrafię ich umiejscowić w rzeczywistości. I nagle lądujemy.
Trzeba wyskoczyć z kanonierki.
Hop ! I po bólu ! Wyskoczyłem. Biegnę w stronę nie wiadomo
czego. Klony biegną wraz ze mną. Anakin odbija promienie
blastera. Miecz, tarcza, puklerz - brzęk, dudnienie, jonizacja
a wszystko w jednym poręcznym urządzeniu. Jestem mistrzem,
posługuję się nim z wprawą. Inni mogą mi zazdrościć i zazdroszczą.
Trudno uznać czyjąś wyższość. Trudno byłoby uznać wyższość
Anakina.
On uważa, że jest lepszym szermierzem . Kiedyś się przekonamy.
Kiedyś go odłaniuję. Przestanie hycać i kicać, biegać, gonić
i uciekać kroczyć, dreptać, defilować. Skończy się machanie,
gestykulowanie, dłubanie, pstrykanie, puszczanie przodem,
otwieranie drzwi, salutowanie i podszczypywanie. Nigdy już
nie wyczyści wacikiem uszu, nie obetnie paznokci ani nie
poda Amidali podomki, nie muśnie papilotów, nie zapuka w
szafę. Skąd wzięła się szafa ? Jaka szafa ? To już może
raczej zegar? Hebanowy zegar stojący - tik-tak tik-tak tik-tak.
Nigdy nie zatrzyma wahadła ani go nie puści w ruch. Obrzydliwe.
Skąd to skojarzenie ?
Wstręt.
Wybucham
wewnętrznym śmiechem. Ale to nie jest śmiech wesoły ani
nawet niewesoły. To paroksyzm strachu ! Ogarnia mnie dziwna
bojaźń. Wokół wybuchy i trupy a ja nagle wpadam w panikę,
że osaczają mnie słowa! Pożerają moje myśli. Ograniczają
wyobraźnię. Zamykają prawdziwe znaczenie myśli w klatce
stereotypu. Mówiąc "wstręt" sprowadzam swoje odczucie
do rangi zwykłego, pospolitego, standardowego wstrętu jaki
może czuć każdy pijak spod budki z blielem. A gdzie cały
wachlarz uczuć, biochemicznych reakcji i innych cudów-niewidów
które dzieją się ze mną ? I w ogóle co to za słowo "wstręt"
? Czy ono naprawdę istnieje ? Zaczynam powtarzać je w myślach
- dwa razy, trzy, cztery ! Kilkanaście razy. Wreszcie wydaje
mi się, że mielę je już nieskończenie długo . I nagle mam
wrażenie, że plotę jakąś bzdurę. Niespodziewanie zaprzyjaźnione,
bliskie mi słowo - tyle razy użyte bezmyślnie lecz prawidłowo,
staje się zupełnie obce jakbym słyszał je po raz pierwszy
w życiu. Pręt, skręt, wtręt, a nawet gęś ! Te słowa istnieją
na pewno. Ale wstręt ? I jak się je odmienia ? Wstrętu ?
O co tu chodzi ?
Próbuję się wyciszyć, przypominam sobie, że już miewałem
takie przypadki. Pospolite słowa stawały się w mojej myśli
niezwykłe, niesamowite, złowrogie - szydziły ze mnie, traciły
znaczenie a później nagle okazywały się swojakami i przestawały
dziczeć. Próbuję uspokoić oddech, powtarzam mantrę i już
prawie osiągam spokój ducha gdy nagle biegnący przede mną
klon eksploduje. W ułamku sekundy z roztrzaskanej zbroi
wytryskują jakieś plugastwa i nieskromnie tulą się do mnie,
tłuką w twarz, oblepiają mundur. Kokietują upiornym pięknem
ale odpychają paskudnym smrodem. Mknąca piszczel omal nie
urywa mi nosa, ale od czego refleks Jedi ? Kłaniam się jej
a ona pozdrawiając mnie rozdzierającym świstem przelatuje
mimo, i zabija kogoś innego.
Ślizgam się chwilę wśród jelit. Mdłości, szok, adrenalina.
Energia! Chwila zadumy nad potwornością wojny - pragnienie
by skomponować piosenkę o pokoju i miłości. Kariera, wywiady,
paparazzi. Pieniądze, drogie ciuchy, styliści. Skandale,
romanse, szybkie samochody, bogate wnętrza i piękne kobiety.
Znów nasuwa mi się Amidala ale nie chcę myśleć o niej w
kontekście jakichś rozbabranych jelit i zgruchotanych kości
więc wracam do rzeczywistości. Kim był ów klon ? Czego pragnął
? Dokąd zmierzał, poza tym, że gnał na złamanie karku w
stronę fortecy nieprzyjaciela ? Zapuszczam macki mocy pod
czaszkę żołnierza, który znalazł się najbliżej.
To człowiek !
Nie przez duże C, ale zawsze ! Niespodzianka. Wstrząs i
zdumienie. Skuteczny blok. Odbity promień lasera szybuje
w przestworza. Znów skupienie. Prowadzę walkę a równocześnie
badam myślą umysł komandosa. Jestem jak doświadczony kierowca,
który swobodnie prowadzi konwersację równocześnie kierując
śmigaczem. Automatyczne ruchy, gesty, automatyczna mimika,
puste słowa pchające się przez gardło ku automatycznym ustom.
Pół uwagi tu, pół uwagi tam. Człowiek ! Jak to człowiek
? Skąd człowiek w zbroi klona ? Kto go tu umieścił ? Dlaczego
? Jak, gdzie, kiedy ?
Przelewam jeszcze jeden ogryzek uważności w stronę jego
głowy. Półbadam jego historię i półbiegnę. Półzdobywam informacje.
Niepełne, półwystarczające.
Korelia
- spokojna planeta. Idee, pomysły marzenia. Starcie z rzeczywistością.
Ciężar obowiązków na barkach. Marna praca, kiepskie pieniądze
- oszczędność. Podłe jedzenie, wynajęta nora. Marzenia.
Wyrzuty sumienia i wyrzuty rodziców. Jedno wielkie rozczarowanie.
Półucieczka do świata wyobraźni wspieranego gadżetami. Oto
cały on, nie nazwany on ! Nie okazał się ani alfą, ani omegą
ani nawet hymnem czy kolędą tylko jakimś niezadowolonym
kolesiem z innej planety kolekcjonującym militaria.
W holonecie można znaleźć wszystko. Hełm sprowadził z Tatooine
- gdzie nikt nie pyta o nazwisko. Dodatkowy dreszczyk -
hełm prawdziwy - numerowany. Czarny obcisły trykot z pierwszego
lepszego sklepu z artykułami sportowymi dla ludzi. Reszta
wylicytowana na holonetowych aukcjach albo z bazaru. Ochraniacze,
nagolenniki, rękawice, klapki, płytki - pancerz. Zamiast
blastera, plastikowa zabawka.
I już można paradować po ulicy wzbudzając szacunek.
Dojrzałe ciało i umysł dziecka. Kompromitacja w oczach stwórcy
i nobilitacja w środowisku kolekcjonerów. Parę groszy za
udział w akcjach marketingowych.
Stabilizacja, chwila wytchnienia... I nagle wybuchła wojna!
Ktoś zainteresował się jego zbroją. Aresztowanie. Pytania.
Na hełmie znaleziono numer zabitego klona.
Sąd wojenny. Chcesz być klonem bydlaku ? Śmiało ! Zobacz
jak to jest. Oto okazja by machać blasterem.
Strach i radość. Wreszcie dzieje się coś niezwykłego.
Pierwsza bitwa. Nie jest tak jak w kinie. Dlaczego ?
Strach, kłopoty żołądkowe. Kolka, zmęczenie, adrenalina,
modlitwa. Zahacza mnie wzrokiem. Ulga. Wdzięczność. Myśli
że rolą Jedi jest pomagać... Głupiec. Potyka się. Chce wierzyć,
że uciekł przeznaczeniu. Jego misją było jeść hamburgery.
Miał wstawać wcześnie rano i czołgać się do pracy by słuchać
poleceń. Jego podstawowa powinność, obowiązek wobec mocy,
to utrata godności. Miał oddać ją za parę groszy na chleb
i na miejsce do spania. Urodzony by gapić się w holowizor,
wieść życie bohaterów seriali, przeżywać emocje uczestników
teleturniejów i patrzeć na świat oczami reporterów. Miał
też spać lub siedzieć w pracy. Jak miliardy innych istot
w całej galaktyce. Teraz przekonany, że dzięki swojej woli
przeżywa przygodę i staje się kowalem swego losu zmierza
jak po sznurku ku smutnemu końcowi. Skacze wyżej dupy.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - wmawia sobie,
bezszelestnie poruszając ustami. Czy udźwignie ciężar odpowiedzialności
za własne życie? Czuję ból jego stóp, błyskawicznie promieniujący
ku kręgosłupowi. Zdziwienie. Nie wstaje. Wydaje się, że
powraca ciążący na barkach ból istnienia. Świadomość beznadziejności
losu, obowiązek toczenia syzyfowego kamienia zamiast kulki
gnoju i nagle... chrup ! To nie ból istnienia tylko czołg.
Wcisnął jego ciało w urodzajną glebę, zwrócił naturze co
do niej należy. Ot, i po człowieku razem z jego marzeniami,
refleksjami, filozofią, nieszczęściami, mięsem, krwią i
stolcem. Koniec z jego światem opisanym przez słowa, zanotowanym
w pamięci, zniekształconym brakiem wiedzy.
Nie ma! W jednej chwili znikły wszystkie kraje, miasta,
rzeki o których słyszał , gołe baby, które sobie wyobraził
i filmy które widział. Nie ma już mrzonek o wolności i pretensji
do całego świata. Koniec dyrdymałów
Nie
chcę podzielić jego losu. Skupiam uwagę na polu walki. Szybki
unik - powiew wywołany przez rozpędzone tony plastali burzy
moje uczesanie. Jesteśmy u celu. Wokół znikają kolejne światy,
hekatomba trwa ! - ale mój świat wciąż istnieje.
Ekstremum napięcia. Zenit ! Szaleństwo ognia. Dym, tumany
kurzu. Nie rozpoznaję kształtów. Gwizd, świst szum i wybuchy.
Zamieszanie i rozgardiasz.. Krzyki i niewyobrażalne cierpienie.
Strach. Oto realia współczesnego pola walki!
Kolorowe błyskawice nadlatują ze wszystkich stron - darmowy
pokaz atrakcji. Ludzie padają rażeni ogniem wroga, oraz
własnej artylerii, miażdżeni gąsienicami obcych pojazdów
oraz naszych czołgów, z góry sypie się grad bomb. Moja głowa
eksploduje niewyobrażalnym bólem, zewsząd panika, histeria
w aerozolu. Dezorientacja. Nikt nie wie już w którą stronę
strzelać. Tracę świadomość ciała, które gdzieś tam biegnie.
Pora zrobić swoje. Wypełnić nałożone na głowę jaksombrero
zadanie ! Pora pojawić się w umysłach żołnierzy za których
jestem odpowiedzialny. To moja rola. Nie machanie mieczem,
wywijanie szatą. Nie czyn bohaterski ! Każą mi być Jedi
! Jestem więc pasterzem, zbrojnym ramieniem Zakonu.
Zakon wskazuje drogę, nie opuszcza ludzi. Zakon śle swych
kapłanów by mówili co dobre, by wiedli ku zwycięstwu duszy!
By chwalili posłusznych i piętnowali grzeszników.
Rycerze Jedi - słudzy Mocy. Słudzy władzy. Lalkarze animatorzy.
Wreszcie jestem tu i teraz - oczyszczam umysł z niepotrzebnych
myśli. Cały jestem pasterzem - wiodę trzodę ku zwycięstwu.
Dalej wieprze ! Jazda w ogień ! Na chwałę republiki !
Dopóki role się nie odwrócą, występuję w roli narzędzia.
Jestem posłuszny Zakonowi. Jestem posłuszny swojemu knuciu.
Na razie nie ma tu kolizji.
Podnoszę poziom testosteronu, tłamszę panikę, doprowadzam
posrane strachem ludzkie kukły do porządku. Zasadzam w umysłach
myśl : zwyciężyć ! Zwyciężyć za wszelką cenę. Rozpalam przekonanie,
że warto być bohaterem ! Warto ginąć !
Republika potrzebuje surowców, Republika potrzebuje narodów.
Fabryki zaś pragną nowych niewolników. Trzeba szyć szaty
dla senatorów, trzeba złocić wspaniałe pałace, diamentować
korony, diademy, trony, berła!
Chwilę gardzę sobą, prawie wstyd mi paplać komunały i banały,
ale wiem że trzeba. Przeznaczenie, obowiązek. Brak wyboru.
Republika jest dobra ! Republika jest nasza ! Demokracja
jest najlepsza!
Senat jest dobry ! Sami go wybraliśmy.
Rycerze Jedi są dobrzy, mądrzy i waleczni. Oni mówią co
trzeba robić !
Zwalniają z obowiązku myślenia i poszukiwania prawdy. Zły
jest tylko wróg bo chce żyć inaczej ! Nie chce kupować w
naszych kosmicznych hipermarketach i nie pozwala eksploatować
swoich złóż tibana! Oni źli ! My dobrzy ! Oni nie kochają
demokracji ! Strzelaj do nich !
Sprawdzam czy sugestia działa.... działała jak diabli. Szyki
znowu zwarte, atak trwa, opór wroga słabnie. Moc działa
na słabe umysły. Udało się. Widzę, że reszta Jedi na swych
stanowiskach również wywiązała się z zadania. Wygrywamy.
Dezerterów prawie nie ma - czterech, może pięciu odpornych
na moc żołnierzy. Kiedy tylko zaczynają się wycofywać koledzy
napierający w drugiej linii witają ich radosną salwą.
Nie są to strzały na vivat. Wręcz przeciwnie.
I nagle jest po wszystkim. Wyciszenie. Spokój.
Siadam
na kamieniu. Opada kurz. Pobojowisko.
Swobodne, niespieszne ruchy. Klony spacerują, przyglądają
się murom. Ich koledzy wewnątrz bazy wykonali zadanie. Oni
również nie zawiedli na wyznaczonym odcinku. I ja spisałem
się dobrze. Z bramy wynurza się Anakin. Jest spocony i pada
z nóg ale uśmiecha się. Wyłącza miecz i podchodzi do nas.
Wynurza się spod sadzy i brudu by znowu łaniować. Zapalamy
papierosy.
Nie czuję kaca moralnego, Kłamstwo przychodzi mi coraz łatwiej
- zaczyna wchodzić w krew. Nie mam wyboru, życie Jedi jest
jak zjeżdżalnia.
Nieznani rodzice posadzili mnie na tej cholernej zjeżdżalni
i mocno popchnęli w stronę przyszłości. Nieznanej, ale najlepszej.
I jak tu się zatrzymać ?
Odprężam
się. Myślę o szachach. Wydmuchuję dym. Wyobrażam sobie,
że defilujący wokół ludzie to pionki a nieboskłon - wszechświat
przybiera formę szachownicy.
Uśmiech. Prostackie skojarzenie. Trywialne, banalne i natrętne
jak mucha z planety Akart. Ale podoba mi się i daje poczucie
spełnienia. Zawsze powraca. Antidotum na przygniatający
barki czołg. Usprawiedliwienie wszystkich wyrzeczeń. Myślę
o figurach, roszadach, szachach, matach i ruchach pozorowanych.
Gra planszowa podczas jazdy na zjeżdżalni. Patrzę w przyszłość.
Żona przeciw mężowi, syn przeciw ojcu, siostra z bratem,
pionek bije hetmana... Diabelski plan, długoterminowy...
Ucieczka przed czołgiem. Knucie, snucie i chytrzenie.
Teraz powinienem pomyśleć o papilotach i podomce, ale jakoś
nie mam ochoty. Wypoczywam.
Cisza. Podchodzi Mace Windu i coś mówi. Nie wiem co, bo
moje myśli są gdzie indziej. Śmiejemy się.
Nadlatują kolejne statki, nadchodzą kolejni Jedi. Mistrz
Yoda...
Jesteśmy zadowoleni.
Szykujemy się do powrotu. Klony same znakomicie zabezpieczą
teren, my jesteśmy potrzebni gdzie indziej. Podobno coś
niedobrego dzieje się w przestrzeni nieopodal Coruscant.
Czeka nas długa droga. Nie boję się nudy. Będę rozkładał
piony.
Poznań 2005.01.30.
|
|