Subskrypcja
Zamów newsy na e-mail:




 


 


   

 
Powrót   wersja angielska .


Kuba Turkiewicz

Zbierajmy polskie gadżety!


Historia gwiezdnowojennego zbieractwa rozpoczęła się w roku 1976 na konwencie w San Diego. To właśnie tam pojawiły się pierwsze koszulki, badże i plakaty z napisem "Star Wars". Później przyszedł czas na książkę oraz komiksy i wreszcie, po premierze filmu, pojawił się najpopularniejszy produkt spod znaku "Gwiezdnych wojen" : ludziki Kennera.
Wysyp rozmaitych kart kolekcjonerskich, znaczków, ubrań, środków higieny, naczyń, masek czy nawet mebli okraszonych starwarsowymi motywami stał się naturalną konsekwencją nagłego pobudzenia zbiorowej wyobraźni ludzi, których urzekły realia przedstawionego przez George'a Lucasa świata.
W Stanach Zjednoczonych i innych państwach gdzie obowiązywały zdrowe zasady wolnego rynku dostęp do tego typu pamiątek i zabawek był praktycznie nieograniczony, ale nie każdy wie jak to wyglądało za żelazną kurtyną. A nie było tak źle jak mogłoby się wydawać.
Mimo, że kraje takie jak Polska czy Węgry znalazły się w sowieckiej strefie wpływów gdzie każdy przejaw zainteresowania "zgniłą sztuką burżuazyjnego zachodu" traktowany był jako kwintesencja zła, zaś wolna prasa w ogóle nie istniała, także tutaj nastąpiła potężna eksplozja zainteresowania zarówno filmem jak i wszystkimi zjawiskami z nim związanymi.
Niestety nie wszystkie zjawiska dotarły do nas w
niezmienionej formie: ominęła nas przede
wszystkim przyjemność gromadzenia licencjonowanych gadżetów. Zachodnie towary nie docierały wówczas na polski rynek, a z zagranicznych rzeczy można było kupić najwyżej chiński piórnik albo pachnącą gumkę do mazania.
Istniały co prawda Pewexy - sklepy, w których sprzedawano niektóre zagraniczne produkty za dolary, ale ich oferta była raczej skromna a w dziedzinie zabawek ograniczała się w zasadzie do samochodzików firmy Matchbox.
Izolacja gospodarcza miała jednak swoje dobre - przynajmniej z punktu widzenia przedsiębiorczego rzemieślnika, lub dzisiejszego kolekcjonera - strony.
A kuku!
Politowanie czy zachwyt?
Polska nie była w owym czasie związana żadnymi umowami międzynarodowymi, które dotyczą ochrony praw autorskich więc możliwa stała się legalna (według lokalnego prawa) produkcja odpowiednich gadżetów na miejscu. Technologie stosowane przez polskich producentów były takie, na jakie pozwalały ówczesne warunki - dość prymitywne. Skutkiem tego otrzymaliśmy zestaw nie najwyższej jakości gadżetów. Niektóre spośród nich już wtedy wywoływały uśmiech politowania, inne wzbudzały zachwyt. Dzisiaj, po trzydziestu bez mała latach wszystkie te pamiątki budzą ciepłe uczucia, stanowią
bowiem świadectwo minionej epoki, kiedy to polscy miłośnicy "Gwiezdnych wojen" sprytnie omijając wszelkie narzucone przez okoliczności ograniczenia z zapałem realizowali swą pasję. Przywołują też nostalgiczną atmosferę czasu, kiedy z naiwną radością odkrywaliśmy świat odległej galaktyki.

Po latach badania naszej starwarsowej przeszłości mogę pokusić się o wskazanie jedenastu kategorii do jakich zaliczymy poszczególne pamiątki sprzed roku 1989:

1. Plakaty filmowe
2. Zdjęcia z Polfilmu
3. Wycinki prasowe
4. Książki
5. Fotografie nie licencjonowane
6. Slajdy
7. Naklejki
8. Nasadki na ołówek
9. Przypinki
10. Figurki robotów
11. Podróbki ludzików Kennera

W ramach każdej z kategorii pojawiły się dziesiątki a czasami nawet, jak w przypadku zdjęć, setki rozmaitych egzemplarzy. Najwyższy czas im się przyjrzeć!

1. Plakaty

Amerykańska premiera "Gwiezdnych wojen" miała miejsce 25 maja 1977 roku, polska dopiero dwa lata później - w marcu 1979. Nie jest to najgorszy wynik, bo z tego co mi wiadomo Niemcy czekali rok, a do kin rosyjskich film dotarł dopiero w latach dziewięćdziesiątych (wcześniej Rosjanie mogli obejrzeć go w telewizji w postaci serialu, którego pięciominutowe odcinki emitowała któraś z powstałych po pieriestrojce prywatnych telewizji).

Za pierwszy oficjalny polski gadżet należy z pewnością uznać plakat stworzony przez Jakuba Erola. Przedstawia on robota C3PO pośród symbolizujących gwiazdy białych plam.
Napisy wykonano czcionką przywodzącą na myśl dziki zachód - wzięło się to zapewne stąd, że film Lucasa zwykło się określać kosmicznym westernem. Nie wiadomo natomiast, skąd wziął się błąd w imieniu Aleca Guinessa? Zamiast Alec napisano Aleo! Magicznej atmosfery temu oryginalnemu arcydziełu polskiej szkoły plakatu przydaje fakt, że stworzono go najwyraźniej w okresie świąt Bożego Narodzenia - obok podpisu artysty widnieje bowiem data 26.XII.1978.
U dołu plakatu umieszczono znaczek ZRF. Jest to logo Zespołów Rozpowszechniania Filmów, jedynego wówczas dystrybutora filmów a co za tym idzie i plakatów. W roku 1980 firma zmieniła nazwę na Polfilm, pozostając monopolistą na polskim rynku aż do upadku PRLu.
Plakaty były przeznaczone jedynie dla kin - nie prowadzono ich sprzedaży, a kolekcjonerzy, którzy weszli w ich posiadanie zawdzięczają to jedynie swojej zaradności.
Plakatom z pozostałych filmów, również nie można odmówić oryginalności.
"Imperium kontratakuje " Jakuba Erola to jakaś artystyczna wersja głowy w kasku. Ciekawostką jest fakt, że i tutaj autorowi przydarzyła się literówka - tym razem w nazwisku reżysera. Zamiast "Irvin Kershner" na plakacie widnieje napis "Irvin Wershner". Błąd ten został dostrzeżony i napiętnowany szesnaście lat później przez wydawców kolekcjonerskich kart TOPPS Star Wars Galaxy Series 2, choć i oni nie ustrzegli się pomyłki zmieniając nazwisko polskiego artysty z Erol na Frol. Czyżby jakaś klątwa?
Ciekawostkę stanowi alternatywny plakat do "Imperium kontratakuje", którego autorem jest artysta o nazwisku Łakomski. Widzimy na nim maszynę kroczącą
i Yodę. Uwagę zwracają niewielkie wymiary plakatu - zaledwie 67 na 46 cm, podczas gdy wielkość wszystkich pozostałych oscyluje w granicach 90 na 70 cm. Plakat Łakomskiego już w latach osiemdziesiątych stanowił unikat ponieważ został wydrukowany przez łódzkie Okręgowe Przedsiębiorstwo Rozpowszechniania Filmów do rozpowszechniania jedynie na podległym tej firmie obszarze. OPRFy - których było 17, stanowiły podmioty podległe ZRF/Polfilmowi i zajmowały się rozdzielaniem filmów i materiałów promocyjnych na swoim terenie. Niektóre z nich samodzielnie drukowały plakaty na własny użytek - także komercyjny.


Najbardziej poszukiwanym z polskich afiszy jest jednak dzieło artysty o nazwisku Dybowski. Przedstawia ono popiersie Dartha Vadera, któremu wybucha głowa. Pośród fragmentów rozpadającego się hełmu wprawne oko znawcy może dostrzec kilka części składowych kamery filmowej. Drugi plakat Dybowskiego dla zachowania równowagi w przyrodzie cieszy się najmniejszym powodzeniem wśród kolekcjonerów. Widać na nim Luke'a o rudej czuprynie, księżniczkę, Hana
i Threepio.

Dzisiaj chcąc kupić od ręki któryś ze starwarsowych plakatów należy liczyć się z wydatkiem rzędu 1000 dolarów. Przy odrobinie szczęścia może trafić się okazja za 300-600 zł, a przy jego wielkiej dozie uda się znaleźć coś za 2 zł na pchlim targu ;-).

2. Zdjęcia z Polfilmu

 

Jak donoszą moi informatorzy - sam nigdy nie byłem tego świadkiem - kasy niektórych kin (np. w Wieliczce) prowadziły sprzedaż fotosów. Nie były to co prawda dokładnie takie same zdjęcia, jak te które wieszano w gablotach przed kinem - różniły się wymiarami - wygląda jednak na to, ze mamy tu do czynienia z czymś na kształt licencjonowanego gadżetu.
Na odwrocie rozprowadzanych przez kina zdjęć widnieje pieczątka z nazwą i adresem firmy Polfilm - czyli oficjalnego dystrybutora Gwiezdnej Sagi. Wymiary tych zdjęć to 13x9 cm, lub w większej wersji 18,5x13.

Fotosy, które wisiały w gablotach miały wymiary: 26x18 cm, ale na odwrocie nie ma żadnych pieczątek.






zdjęcia o rozmiarach 18,5x13 cm


3. Wycinki prasowe

Nie sposób pominąć milczeniem podstawowego źródła gadżetów jakim z braku lepszej oferty za komuny stała się prasa. Prawie każdy małoletni fan filmu prowadził zeszyt do którego wklejał wycięte z gazet zdjęcia lub (rzadziej) całe artykuły. Teksty dotyczące "Gwiezdnych wojen" ukazywały się w wielu różnych czasopismach i zawsze pełne były najrozmaitszych błędów merytorycznych. Przekręcano imiona i nazwiska bohaterów, czasem doszukiwano się w fabule treści jakich tam wcale nie było, dorabiano ideologię i ogólnie mówiąc traktowano temat po macoszemu. Wyglądało to tak jakby każdy autor próbował pokazać swój dystans do filmu Lucasa i udowodnić, że tak naprawdę interesują go tylko poważne dzieła uznanych twórców. Lektura starych artykułów daje dzisiaj naprawdę dużo perwersyjnej uciechy. Wypłowiałe, niewyraźne zdjęcia tchną jednak prawdziwą atmosferą tamtych czasów i pozwalają przenieść się na chwilę do zupełnie innego świata.


Najwięcej uwagi sadze Lucasa poświęcono w ukazującej się trzy razy w tygodniu młodzieżowej gazecie "Świat Młodych". Fotografie bohaterów pojawiały się od czasu do czasu w rubryce "Gwiazdozbiór", zaś przed premierą "Powrotu Jedi" przez kilka tygodni - w każdy piątek - publikowano regularnie po jednym zdjęciu z tego epizodu. Dla młodocianych fanów była to nie lada gratka, na którą czekało się z wielkim napięciem.
Tworzenie pełnej listy publikacji dotyczących "Gwiezdnych wojen" mija się z celem, gdyż nie jest to gadżet kolekcjonerski w pełnym tego słowa znaczeniu. Warto jednak zauważyć, że kolekcje starych wycinków istnieją a nawet od czasu do czasu jakiś zeszyt z wycinkami pojawia się na którejś z internetowych aukcji. Sporo wycinków można zobaczyć w moim muzeum: wycinki. Wiele pokazuje też Michał Gużewski na swojej stronie SWretro.

Świat Młodych odegrał także inną rolę, a mianowicie stał się czymś w rodzaju skrzynki kontaktowej dla fanów "Gwiezdnych wojen".
Miłośnicy filmu często dawali tam swoje anonse zgłaszając chęć wymiany fotosami i informacją. Ogłaszały się tam także nieoficjalne fankluby, prowadzące różnego rodzaju działalność.

4. Książki

Jeden z takich fanklubów: "Falcon" z siedzibą w Brzegu zajmował się między
innymi
kolportażem starwarsowych książek. Książki te "wydawano" metodą iście chałupniczą.
Ich treść, po przetłumaczeniu przepisywano na zwykłej maszynie do pisania a później powielano przy użyciu urządzenia o nazwie powielacz.  
Do produkcji okładek używano tektury o różnych odcieniach - czasem trafia się jaśniejsza, czasem wpadająca w kolor pomarańczowy. W prawym górnym rogu niektórych z nich widnieje sylwetka czarnego konia a na innych nie.
Ciekawostkę stanowi wyłamująca się z kanonu, klimatyczna okładka "Powrotu Jedi", w wersji granatowej.
W przypadku nowelizacji epizodu IV mamy natomiast do czynienia z dwoma wariantami tytułu.
Niekiedy na okładce pojawia się napis "Nowa nadzieja", innym razem "Gwiezdne wojny".






W ramach fanklubowej działalności ukazały się następujące pozycje:
"Nowa nadzieja ", "Imperium kontratakuje", "Powrót Jedi", "Han Solo na Krańcu Gwiazdy", "Zemsta Hana Solo", "Han Solo i utracona fortuna" oraz "Spotkanie na Mimban".

Niektóre egzemplarze "Gwiezdnych wojen" zawierały ilustracje, jednak w większości wydań zrezygnowano z tej atrakcyjnej okrasy a w pozostałych tomach serii ilustracje nie pojawiają się w ogóle.



Nakład każdego wydania to zaledwie 100 szt. - nie przekroczenie tej ilości pozwalało na uniknięcie kłopotów z cenzurą gdyż dzięki mikroskopijnemu nakładowi broszurki te traktowano jako druk do użytku wewnętrznego klubu. Wydań było jednak sporo dzięki czemu ostatecznie na rynek trafiło przynajmniej kilka
setek egzemplarzy każdego tytułu.
Trudno powiedzieć coś o dacie wydania pierwszych trzech książek gdyż podobna informacja nie znalazła się niestety na żadnej ze stron. Dopiero w książce "Han Solo na Krańcu Gwiazdy" pojawiła się stopka w której podano rok 1985. Pomiędzy rokiem 1986 a 1989 "Gwiezdne wojny" drukowano także w odcinkach w Biuletynie Śląskiego Klubu Fantastyki "Fikcje". Ostatni numer tego czasopisma, wydany w 1990 roku zawiera pełną wersję książki Donalda F. Gluta "Imperium kontratakuje".
Biuletyn ten można było kupić w kioskach "Ruchu", ale występowały poważne problemy z dystrybucją, mocno utrudniajce skompletowanie wszystkich części powieści.

5. Fotografie nie licencjonowane

Jednym z najpopularniejszych PRLowskich gadżetów były z całą pewnością nie licencjonowane zdjęcia. Producentem lwiej części tego asortymentu stał się poznański Fotoplastykon.
Choć działalność tej firmy obejmowała cały szereg związanych z fotografią artystyczną usług, fani "Gwiezdnych wojen" pamiętają przede wszystkim niewielki, wypełniony charakterystycznym zapachem sklepik, w którym można było kupić wizerunek bohaterów swego ulubionego filmu. Sklepik ten znajdował się przy ulicy Armii Czerwonej - dziś przemianowanej na Święty Marcin.
We wczesnych latach osiemdziesiątych zbiegały się tam drogi wszystkich fanów "Star Wars" z Poznania i okolic. Po odstaniu kilku minut w pełnej entuzjastów kina kolejce można było w nim kupić piękne zdjęcia przedstawiające sceny z ulubionego filmu. Z tego co pamiętam obok "Gwiezdnych wojen" prym wiodły: "Wejście Smoka", "Conan", "Rambo" i "Commando".
Niebagatelną część oferty stanowiły fotografie i plakaty z wizerunkami zespołów rockowych, piosenkarzy a także całej rzeszy innych młodzieżowych idoli.
W okresie popularności "Star Wars" oferta gwiezdnych zdjęć była ogromna. Od małych kolorowych prostokącików o wymiarach 6,5 na 5 cm, poprzez standardowe czarno białe fotografie 13 (do14) na 9 aż po ogromne plakaty nad łóżko.
 
Trzon sprzedaży stanowiły zdjęcia czarnobiałe ponieważ ich cena wydawała się idealnie dopasowana do kieszeni ucznia, który dostał od rodziców pieniądze na herbatę albo mleko w szkolnej stołówce. Cena kolorowych miniaturek była identyczna, jednak ich rozmiar mocno zniechęcał.
Barwne zdjęcia o standardowym wymiarze stanowiły nie lada rarytas, który można było kupić sobie od święta a fotografie o rozmiarach plakatów kupowali raczej starsi, niezależni finansowo fani.
Treść zdjęć była różnorodna, choć wszystkie fotografie łączyła wspólna cecha: W ogromnej większości były to reprodukcje z czasopism. Komponowano je rozmaicie. Zdarzały się zdjęcia przedstawiające pojedynczą scenę lub zbliżenie bohatera ale także składanki przedstawiające żywcem przeniesione z gazet collage.
Nierzadko trafiały się reprodukcje rysunków Ralpha McQuarriego, fotografie opakowań zabawek, fragmenty scen z prospektów reklamowych albo zdjęcia obwoluty winylowych płyt. Źródłem kopiowanych materiałów bywały nawet polskie gazety, jednak najczęściej wspierano się niemieckim Bravo.


Niektóre spośród fotografii przedstawiały figurki Kennera. Myśl , że moi rówieśnicy musieli zadowalać się zdjęciami zabawek, którymi bawili się ich koledzy z zachodu wciąż jeszcze napawa mnie melancholijnym smutkiem i stanowi wspaniałe przypomnienie żeby trzymać się z daleka od wszystkiego co ma w nazwie socjalizm
.


Podobne zdjęcia można było kupić w różnych rejonach kraju. Na pewno pojawiły się także w Krakowie, gdzie można je było kupić na giełdzie książkowej pod Halą Targową. Giełda taka organizowana jest w każdą niedzielę po dzień dzisiejszy.
Podobnie było w Ełku gdzie zdjęcia sprzedawano na stoisku wśród straganów niedzielnego targu nieopodal kościoła. Czarnobiałe fotografie bez pieczątek widziano też w Gdańsku.
Nie sposób ocenić, czy wszystkie one pochodziły z Poznania, czy też gadżety takie wytwarzano także w innych miejscowościach - wiele jednak wskazuje, że działało kilku niezależnych producentów, którzy opletli pajęczyną dystrybucji wszystkie rejony kraju.


Dość często zdarzało się, że tego typu pamiątki występowały w roli nagrody na strzelnicach przy różnych wesołych miasteczkach. Można je było ustrzelić, trafiając w odpowiedni drewniany patyczek na końcu którego były umocowane.
Pokaźny zbiór tego typu fotografii można zobaczyć w muzeum Starwarsów, a konkretnie: tutaj.

6. Slajdy

 

Na krakowskiej giełdzie można było kupić także slajdy.

Zestaw obejmuje co najmniej 34 wzory - prawdopodobnie było ich więcej. Pewna część została wykonana w oparciu o książeczkę, która była dołączona do oryginalnego wydania płyty analogowej - świadczą o tym charakterystyczne czerwone obramowania wokół niektórych fotografii.

Dzisiaj w dobie wszechobecnej technologii cyfrowej, kiedy to pod strzechy naszych domostw trafiły najrozmaitsze wersje trylogii Lucasa przyobleczonej w ożywione komputerowo kolory i zmodernizowaną ścieżkę dźwiękową trudno wyobrazić sobie, że nieruchomy obrazek rzucony na ścianę mógł sprawić komuś radość. Zwłaszcza jeżeli przedstawiał jakieś pocięte i krzywo złożone zdjęcie. A jednak! Potęga wyobraźni jest nie do przecenienia.



7. Naklejki

Naklejki samoprzylepne stanowiły marzenie niejednego fana. Nie były jednak łatwo dostępne - prawdopodobnie wytwarzała je jakaś firma o niewielkim zasięgu rażenia. Z cała pewnością udało mi się ustalić tylko to, że były one dostępne w sklepach papierniczych w Warszawie, Ełku oraz w kiosku z pamiątkami w Lublinie.
Wiem także o istnieniu zbliżonej kształtem do trójkąta naklejki z Darthem Vaderem na tle płonącego stosu.

Można ją było kupić w kasach kina w którym wyświetlano "Powrót Jedi". Niestety nie posiadam wizerunku tego unikatu, choć był on swego czasu dostępny także w Poznaniu - czyli moim rodzinnym mieście.

Oprócz Vadera, który pozostaje jedynie w mojej pamięci i widocznego wyżej wizerunku robotów, znane jest mi pięć wzorów które widzimy poniżej:




Rozmiary nalepek to: Yoda i Vader: 7,7 na 7,7 cm; Luke i Roboty: 7,3 na 10,5 cm;
Jabba: 10,5 na 7,5 cm. Jak nietrudno się domyślić nalepka z małym Yodą służy do naklejenia na szkolny zeszyt czyli stanowi produkt papierniczy w pełnym tego słowa znaczeniu.

8. Nasadka na ołówek.

Innym artykułem papierniczym, dostępnym w odpowiednich sklepach był niewielki Yoda.

Pełnił on funkcję czysto ozdobną bowiem rolą jaką mu przeznaczono stało się kraszenie ołówków i długopisów pięknem własnego oblicza. W jego tułowiu wykonano odpowiedni otwór w który wsuwano końcówkę ołówka, uzyskując zabójcze i godne zazdrości innych uczniów combo!

Jak widać na załączonych obrazkach, materiał z którego wykonano tę funkcjonalną nasadkę, nie cieszy oka szczególnie intensywnym, ani tym bardziej wesołym kolorem. Takie jednak barwy dominowały w PRLu. 

9. Przypinki.

Jak mieliśmy okazję zauważyć, pamiątki "Star Wars" wykonywano głównie z papieru lub tworzywa sztucznego. Pojawiło się też połączenie tych dwóch żywiołów, dodatkowo z elementem stali ;-).

Utini! Hrrr grrr!
Przypinki, zwane też odznakami, badżami lub po prostu znaczkami składają się z ładnego obrazka przyklejonego do plastikowej płytki i służącej przypinaniu ich do ubrania agrafki.  
Tył czyli rewers!
 
Rozmiar takiego znaczka to trzy na cztery centymetry.
Obrazki wydają się być wzorowane na wczesnych kartach TOPPS - świadczy o tym nie tylko oryginalny, psychodeliczny design, ale także treść niektórych napisów - na przykład żywcem przeniesione z TOPPSa hasło: "Alec Guiness as Ben". Pamiątki te było można kupić w kioskach "Ruchu" już w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Wszystkie dostępne mi źródła utrzymują, że było 10 różnych wzorów. Widzimy je na zamieszczonych obok obrazkach.
Kliknij! Twoj ojciec byl wspanialym klikaczem.
Biiiiip Brrrrrrip Prrrl Pip! Kliknij, sir!
Kliknij! Kliknij! Grrrrr Wrrrr Hrrrr! Nie drzyj tylko klikaj.

10. Roboty

Pod koniec lat osiemdziesiątych w polskich sklepach papierniczych i zabawkarskich pojawiły się nieruchome ludziki przedstawiające roboty R2D2 i C3PO. Wykonano je z twardej gumy i fantazyjnie pomalowano.
Są to podróbki licencjonowanych figurek sprzedawanych oryginalnie w parkach rozrywki Disneya.
Oryginały wzorowano na postaciach z animowanego serialu "Droids" i produkowano od 1986 roku z okazji wprowadzenia w parkach

rozrywki gwiezdnowojennej atrakcji - symulatora o nazwie Star Tours, który pozwala odbyć kosmiczną przejażdżkę i zobaczyć w akcji statki kosmiczne znane z epizodów IV-VI.
W przeciwieństwie do oryginalnych figurek, ludziki te nie posiadają żadnych oznaczeń typu "L.F.L. Limited". Rozmiar tych zabawek pozwala sytuować je w tej samej skali, co podróbki ludzików Kennera.
Podobne podróbki pojawiły się podobno w Niemczech.

11. Podróbki ludzików Kennera

Na miano najpopularniejszego polskiego gadżetu zasłużyły sobie z pewnością ludziki będące imitacjami figurek Kennera. Pozbawione dostępu do oryginalnych Kennerów polskie dzieciaki musiały zadowolić się podróbkami, które oferowały wszystkie bez mała sklepy papiernicze i upominkowe. Asortyment figurek był dość szeroki - na rynku ukazało się 60 różnych wzorów, występujących w dziesiątkach najrozmaitszych wariantów kolorystycznych. Ich wytwarzaniem zajmowało się kilku niezależnych producentów.
Dzisiaj ludziki te cieszą się sporym zainteresowaniem nie tylko wśród polskich kolekcjonerów, którzy zbierają je ze względów sentymentalnych, ale robią też furorę wśród zbieraczy z innych krajów, pragnących posiadać w swej kolekcji jakiś egzotyczny unikat.
Temat polskich figurek jest tak obszerny, że należało poświęcić mu osobny artykuł - a zatem zrobiłem to. Zachęcam do lektury "Przewodnika po polskich podróbkach ludzików ".

Nie da się ukryć, że większość polskich gadżetów ustępowała jakością swoim zagranicznym odpowiednikom. Zabawa zielonym pozbawionym punktów ruchu skautem, czy torturowanie oczu podczas lektury powielonych chałupniczą metodą książek nie było szczytem marzeń żadnego fana. Plakaty zaskakiwały swobodą interpretacji tematu zaś nakładki na ołówek raziły niestarannością wykonania. Dzisiaj jednak - paradoksalnie - wszystkie wady polskich gadżetów stanowią o ich atrakcyjności, czyniąc je unikatami na skalę światową.
Oglądając te stare przedmioty nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zaklęto w nich unikalną atmosferę minionych czasów. Zza każdej koślawej pamiątki wyziera kawałek historii, z każdą związano czyjeś emocje.
Po latach dojrzewania, niby znakomite wino stały się pożądanym i nad wyraz atrakcyjnym dodatkiem do dania głównego z oficjalnych pamiątek.



 


 
Wykorzystano informacje oraz zdjęcia pamiątek zgromadzone przez autora (to ja!), Katarzynę Drabik, Michała Gużewskiego i Andrzeja Bednarczyka.