|
VIII
Efektowne Wejście
Niewielki
prom klasy lambda, który wyłonił się z otchłani kosmicznej
pustki, stanowił na tle gwiazd zaledwie niewidzialny, nic
nie znaczący atom materii, tak mały, że jego istnienie równie
dobrze można by pominąć milczeniem.
Jednak w jego pancernym wnętrzu
podróżował pasażer, którego istnieniu nie da się zaprzeczyć.
Siła jego osobowości i potęga umysłu wydawały się tak ogromne,
że nawet w skali kosmosu nie mogły pozostać niezauważone,
a największe słońca i dumne galaktyki bladły przy jego osobie
i malały niby nikczemne ślady napstrzone nieumyślnie przez
bezmózgie muchy.
Kiedy prom pojawił się na ekranie
komputera, umieszczonego na mostku dowodzonej przez Fransisa
Firda Brokułę więzienno-medycznej fregaty, początkowo nikt
nie zwrócił na niego uwagi.
Po chwili jednak na mostku zawrzało.
Kapitan Edward Dance zdecydowanym ruchem wyłączył bezprzewodowy
czajnik, który powinien był rozłączyć się automatycznie
i klnąc pod nosem zalał sobie kawę.
Popatrzył z dumą na swoich podwładnych.
Czterech żołnierzy marynarki wypełniających swoje obowiązki
w przepisowo czarnych mundurach, skórzanych rękawicach i
błyszczących metalicznie hełmach.
W ich lśniących zapałem oczach odbijały się błękitne refleksy
generowane przez monitory pokładowych komputerów, a w gładkiej
powierzchni hełmów przeglądały się gwiazdy.
"Czarny kolor, jakże to piękna
barwa" - myślał nieraz Dance, sam ubrany w odpowiedni
mundur i czapkę. Ileż to razy wyobrażał sobie, że jego ramiona
uwieńczono czarnym płaszczem Lorda Sithów ?
Wiedział, że nigdy tak się nie stanie. Nie posiadł wiedzy
Jedi, która została oficjalne zakazana, jako źródło wszelkiego
zła i niesprawiedliwości. Słusznie, zresztą - jak sądził
Dance - bo to przecież za panowania Jedi, rasę ludzką poniżano,
sprowadzając do rangi służby a nawet niewolników ras "wyższych"
takich jak chociażby tydorianie. Ileż razy kazano ludziom
zginać kolana przed gunganami, ileż karier złamały, dyktowane
prywatą, decyzje małego zielonego gnoma Yody i jego poplecznika,
bezwłosego brązowego Windu ?
Edward Dance kochał Imperium i nieprzypadkowo
został oficerem. Edward Dance żył w zgodzie ze swoim sumieniem,
a to co robił było wynikiem pasji i przekonań nie zaś chłodnej
kalkulacji czy żądzy zysku.
Prosty wojskowy styl życia, skromny pokoik na pokładzie
fregaty, szczery szacunek jakim darzyli go żołnierze, oto
wszystko czego było mu trzeba.
Czy aby na pewno ?
Była jeszcze jedna rzecz o jakiej marzył. Chciał spotkać
osobiście Lorda Vadera.
Za każdym razem, kiedy za pancerną
szybą iluminatora pojawiał się niezidentyfikowany obiekt,
serce Edwarda zamierało na ułamek sekundy w niepewności,
przepełnione nadzieją, że być może to właśnie ten, jeden
jedyny prom, którym zwykł podróżować czarny Lord. I choć
pragmatyczny umysł oficera stanowczo odrzucał możliwość
takiego przypadku, romantyczna dusza Edwarda kazała mu wierzyć,
że wymarzone spotkanie kiedyś nastąpi.
Tak było i tym razem.
To właśnie Edward Dance był pierwszym
człowiekiem, który dostrzegł obecność obiektu. Nie dał jednak
tego po sobie poznać, pozwalając dyżurującym żołnierzom
na wykonanie obowiązków.
Kiedy tylko statek pojawił się na radarze, załoga z regulaminową
precyzją rozpoczęła procedurę identyfikacji.
Tymczasem Dance pozwolił sobie na
chwilkę marzeń. Oczyma wyobraźni zobaczył siebie, przekazującego
oficerowi łącznościowemu polecenie: "Poinformuj naczelnika,
że przybył prom Lorda Vadera".
A jeszcze lepiej: "Poinformuj Komandora" !
Jakże chciałby służyć na bojowej jednostce klasy Super,
albo chociaż Victory, byleby wziąć udział w walce i zyskać
uznanie Czarnego Lorda !
Wiedział, że taki dzień prędzej czy później nadejdzie. ..
Tymczasem należało wrócić do obowiązków,
bo oto jeden z radiolokatorów zwrócił się do niego krótkim
"Sir".
Kapitan Dance zbliżył się do niego zdecydowanym krokiem.
Młody żołnierz wyglądał na zdenerwowanego.
- Proszę spojrzeć Sir - powiedział wskazując odczyty radaru,
a w oczach kapitana pojawiły się łzy wzruszenia, zaś jego
ciało przeszył gwałtowny dreszcz.
"A więc jednak" - pomyślał, odruchowo poprawiając
czapkę i lustrując kątem oka stan swojego munduru. "Stało
się"
Do niewiele znaczącej, zawieszonej
gdzieś pomiędzy najbardziej oddalonymi od centrum wszechświata
planetami, placówki więziennej zbliżał się prom Ciemnego
Lorda Sithów, Dartha Vadera.
Edward wyprężył się jak struna.
Poczuł, że serce wali mu jak młot pneumatyczny, a dłonie
w cieniutkich rękawiczkach zaczynają się niemiłosiernie
pocić, choć równocześnie stają się zimne, jakby odpłynęła
z nich cała krew. Na zewnątrz jednak pozostał opanowanym
służbistą dokładnie takim, jakim znali go żołnierze.
Powoli odwrócił głowę w stronę łącznościowca
i uśmiechając się lekko, opanował drżenie głosu mówiąc:
- Poinformuj Lorda Vadora, że statek komandora przybyła
!
Cisza, która zapanowała po tym poleceniu
nie trwała długo, choć nieszczęsnemu kapitanowi wydała się
całą wiecznością. Mimo, że jego zaaferowany rozgrywającymi
się właśnie wydarzeniami umysł nie zarejestrował wypowiedzianych
słów, kapitan natychmiast zrozumiał, że coś pomylił.
Żołnierze zdecydowanie intensywniej niż zwykle wpatrywali
się w monitory, starając się nie odwracać w jego kierunku
głów, zaś oficer łącznościowy mocno zaciskał usta. Wreszcie
powiedział:
- Przepraszam Sir ?
Kapitan nie miał zwyczaju powtarzać
swoich poleceń, jednak przeczuwając, że coś wyszło nie tak,
zdecydował się tym razem uczynić wyjątek:
- Poinformujcie komandera Vadera, że Statek Lorda przybyła...
Tym razem skoncentrował uwagę na
własnych słowach i ku swemu przerażeniu odkrył, że mówi
nieskładnie. Kiedy wypowiadał słowo "Vader" zauważył,
że brzmienie jego głosu zmienia się gwałtownie przechodząc
niespodziewanie w coś, co przypominać może teatralny szept.
Nie potrafił nad tym zapanować. Natychmiast spróbował powtórzyć
zdanie.
- Poinformujcie kokokomandora - na jego czole pojawiły się
niewielkie kropelki potu - dododododo dowódcę....
Poczuł słabość w nogach i zapragnął
usiąść. Opanował się jednak. W gardle pojawiło się pieczenie,
zabrakło mu śliny. Sięgnął po szklankę z napojem i wlał
sobie w usta potężną porcję kawy, gdy nagle zrozumiał, że
popełnił błąd.
Przygotowany zaledwie kilka chwil wcześniej napój, był jeszcze
bardzo gorący. W obawie przed kompromitacją nie wypluł go
jednak gwałtownie na podłogę, lecz drżąc na całym ciele,
powoli wpuścił z powrotem do szklanki, ostatkiem sił broniąc
się przed wydaniem pełnego bólu okrzyku.
Zapragnął czym prędzej znaleźć się
w toalecie i wypełnić piekące wnętrze ust lodowatą wodą.
- Proszę przejąć dowodzenie - powiedział z wysiłkiem do
łącznościowca i wdusił przycisk otwierający drzwi - Muszę
na moment wyjść.
Kiedy w pośpiechu opuszczał mostek,
nie zauważył, że pneumatyczne, wsuwające się w górną część
futryny drzwi, nie otworzyły się jeszcze do końca, więc
z całej siły palnął się w głowę.
Zaciskając zęby udał jednak, że nic się nie stało i pomaszerował
w kierunku toalety. Dopiero tam zauważył, że zgubił czapkę.
Łącznościowiec wdusił przycisk interkomu
i przekazał wiadomość dla Francisa Firda Brokuły. Kiedy
zaś zauważył, że pneumatyczne drzwi się zamknęły pozwolił
sobie na krzywy uśmiech. Żołnierze nie mieli tyle odwagi
więc tylko drżeli lekko w swoich fotelach starając się wzajemnie
na siebie nie patrzeć.
Tymczasem Brokuła siedział w swoim
gabinecie i wściekał się oglądając telewizję.
Od rana był poirytowany. Rozpierał go jakiś rodzaj niemiłej
energii.
Kilkakrotnie próbował zająć się obowiązkami jednak nie potrafił
skupić uwagi.
Od czasu do czasu włączał i wyłączał długopis poświęcając
tej czynności wiele więcej uwagi i energii niż potrzeba.
Kiedy do pokoju weszła pani Spielberger
zlustrował ją od stóp do głów łakomym wzrokiem. Zapragnął
dotknąć jej piersi...
Pokręcił z niedowierzaniem głową i natychmiast odrzucił
tę niedorzeczną, nachalną myśl.
Fransis Fird Brokuła od dawna nie
opuszczał swojej Fregaty. Przysługiwał mu oczywiście urlop,
a także kilka wolnych dni od czasu do czasu, jednak ten
oddany całkowicie swej pracy służbista wolał pozostawać
na pokładzie. Erotyczne fantazje nie prześladowały go często,
choć niekiedy zdarzały się dni, kiedy nie potrafił myśleć
o niczym innym.
- No pięknie ! - powiedział do pani Spielberger, która właśnie
miała zamiar opuścić biuro. - Czy pani wie, że Alderaan
znów grozi atakiem na Coruscant ? Tylko szukają pretekstu
do wojny. Najpierw domagali się wpuszczenia inspektorów,
którzy mieli sprawdzić, czy na Coruscant nie produkuje się
broni laserowo miotającej, prawda ? Prawda. Skumali się
z Sullusianami i Kalamarianami i uważają się najwyraźniej
za żandarma galaktyki. Chcą tu wprowadzić swoje porządki.
Czy pani wie, że domagają się aby Imperium wprowadziło demokracje
? Twierdzą, że Palpatine dąży do wojny i się zbroi. Żądają
jego obalenia. Ciekawe dlaczego nie czepią się gungan ?
Ci już dawno posiadają broń laserowo miotającą. No ale oczywiście
gunganie to ich wielcy przyjaciele, bo mają pieniądze a
do tego nie są ludźmi, prawda? Teraz kiedy inspektorzy zostali
wpuszczeni twierdzą, że to nie jest szczery gest i nadal
szykują się do wojny. Skandal. A przy okazji. Czy pani zna
w ogóle historię gungan ?
Brokuła mówił zbyt dużo i zbyt szybko.
Sam nie był pewien dlaczego. Być może chciał zaimponować
kobiecie wiedzą, a być może po prostu nie chciał aby opuściła
pomieszczenie. Podświadomość zmuszała go do łapczywego wchłaniania
zapachu jej perfum. Oczy wyrywając się z narzuconych przez
żelazną wolę kapitana kajdan, coraz częściej kierowały się
w stronę wystających spod spódnicy nóg kobiety, to znów
delikatnie lustrowały kontur jej figury.
- Szczerze mówiąc nie. - odezwała się pani Spielberger.
Kobiecy instynkt pozwolił jej wyłowić w głosie kapitana
jakąś niepokojącą nutę. W żołądku pojawiło się miłe uczucie,
jednak nie pozwoliła mu się rozwinąć zrzucając winę za jego
powstanie na karb swej wybujałej wyobraźni. - Wiem jedynie,
że zamieszkują Naboo, gdzie są nękani przez ludzkich terrorystów.
- Otóż, droga pani Spielberger - Brokuła rozparł się w fotelu,
kręcąc z politowaniem głową. Litował się jednak bardziej
nad sobą niż nad jej brakiem wiedzy. Nie potrafił jednak
powstrzymać słowotoku - to nie do końca tak. Gunganie zamieszkiwali
kiedyś jedynie wodne obszary planety. Tereny lądowe należały
do ludzi. Trzydzieści lat temu doszło tam jednak do wojny.
Aby ją wygrać, królowa Naboo, zwróciła się do gungan o pomoc.
I rzeczywiście, dzięki ich pomocy zwyciężyła. Podczas parady
zwycięstwa gunganie witani owacjami wkroczyli do stolicy
Theed. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że już z
stamtąd nie wyszli. Ogłosili, że Theed to teraz ich państwo
Gunga.
- Ależ... - pani Spelberger zdjęła okulary i spojrzała na
niego swoimi zielono szarymi oczami, których piękno zignorował.
Dla niego stały się jedynie zwierciadłem w którego powierzchni
zobaczył przerażające odbicie swojej własnej żądzy. -Dlaczego
ich po prostu nie wyrzucono ?
- Przerażony takim rozwojem sytuacji Senat Galaktyczny natychmiast
uznał państwo Gunga, bojąc się, że garstka gungan zostanie
zlinczowana przez ludzi.
A potem wszystko potoczyło się lawinowo. Lekceważąc wszystkie
rezolucje Senatu budowali osiedla na ludzkich terenach,
bezlitośnie strzelając do rzucających w nich kamieniami
dzieciaków. I zanim się spostrzegliśmy ludzie na Naboo zostali
zepchnięci poza margines.
- Zadziwiające - szepnęła sekretarka.
Uśmiechnęła się a jej piersi zafalowały,
na co Brokuła nie mógł nie zwrócić uwagi. Atawistyczne isntynkty
przejmowały nad nim kontrolę, spychając poza margines świadomości
wyuczone przez lata nawyki.
- Ja osobiście żadnego gungana nie znam, ale nie widzę powodu,
żeby o nich źle mówić.
- No zobaczymy - powiedział Brokuła rzucając w rozkojarzeniu
okiem na migającą lampkę interkomu, który zarejestrował
wiadomość z mostku. Zignorował ją, wiedząc, że dyżurni oficerowie
na pewno poradzą sobie z każdym problemem. Miał doskonałą
załogę.
Zapalił papierosa, zaciągnął się
dwa razy i zaraz go zgasił.
- Ileż to lat pani dla mnie pracuje pani Spielberger ?
Kobieta zarumieniła się.
- Ponad dziesięć.
Brokuła spojrzał na nią z uznaniem.
Dziesięć lat pracy na ciemnym, zimnym okręcie, który dryfuje
gdzieś daleko poza systemami uznanymi przez naukę za zbadane.
Mimo to wciąż pozostała atrakcyjną kobietą. Starannie upięte
ciemne włosy, kontrastowały z jasnym, perfekcyjnie dopasowanym
do jej sylwetki skromnym, lecz eleganckim strojem urzędniczki.
- Dziwne - powiedział z namysłem naczelnik więzienia. -
Dziwne, że nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi jaka pani
jest piękna.
Pani Spielberger zarumieniła się
ponownie, a jej serce zabiło żywiej.
- Proszę mi nie prawić komplementów - powiedziała zbyt cicho
aby ktokolwiek mógł uwierzyć, że jej prośba jest szczera.
- Nawet nie wiem, jak pani ma na imię - powiedział Fransis
Fird
wstając - Oczywiście widziałem tę informację w dokumentacji,
ale nie wydała mi się ważna, prawda? Jakimż byłem głupcem.
Naczelnik podszedł do drzwi gabinetu
i przekluczył zamek.
- To zamek patentowy - powiedziała zmieszana sekretarka.
- Kiedy obijali drzwi gąbką poradziłam, aby go zamontowali.
Sądziłam, że być może spodoba się panu odrobina prywatności.
Brokuła nie był zachwycony urodą
pani Spielberger. Nie fascynował go także jej intelekt.
Po prostu od dawna nie miał kobiety. Od miesięcy nie korzystał
z przepustki, a od kilku tygodni zajęty obowiązkami zapomniał
o istnieniu odmiennej płci, zapomniał o potrzebie intymnego
kontaktu.
System moralny, który sam sobie narzucił nie pozwalał mu
rozładowywać frustracji poprzez onanizm. Kiedy pojawiało
się napięcie, nie potrafił się go pozbyć.
Kiedy zobaczył okryty delikatną
materią białej bluzeczki biust sekretarki, który przecież
mógł widywać tysiące razy wcześniej, wszedł na ścieżkę z
której nie potrafił już zawrócić.
Dlaczego akurat teraz ? Nie zastanawiał się nad tym. Nie
miał ochoty na filozofowanie.
Po prostu zapragnął kobiety. Utrzymywany
zbyt długo w ryzach przez żelazną wolę organizm upomniał
się o swoje.
- Jakimż byłem ślepcem, przez te wszystkie lata - powiedział.
- Jak mogłem nie docenić takiego skarbu, który był tuż przy
mnie.
- Ależ - powiedziała sekretarka. - Czy to się dzieje na
prawdę?
- Tak, to się dzieje na prawdę. - odpowiedział naczelnik.
- Och Fransis - szepnęła rzucając mu się na szyję. Wyciągnął
szpilkę z jej upiętych włosów, które natychmiast eksplodowały
burzą świerzej obfitości, opadając na delikatne plecy kobiety.
- Marzyłam o tym od dnia, kiedy cię po raz pierwszy ujrzałam.
"Dobra, dobra" - pomyślał Fransis zabierając się
za odpinanie suwaka jej spódnicy.
W tym momencie otworzyły się drzwi.
- Jak to? - powiedział zaskoczony Fransis - Ale zamek...
Kiedy zobaczył kto stanął w progu,
zrozumiał co się stało.
- Niech kobieta wyjdzie z pomieszczenia -rozkazał nie znoszącym
sprzeciwu głosem lord Darth Vader.
Pani Spielberger natychmiast wykonała
polecenie.
- Dzień dobry lordzie Vader - powiedział pospiesznie Brokuła.
- Co za niespodziewana przyjemność. Co za honor.
- Widzę, że się mnie nie spodziewałeś Brokuła. - powiedział
Darth Vader wskazując niedbałym gestem napięty materiał
spodni naczelnika.
Oficer odruchowo obciągnął wojskową
bluzę, która jednak kończyła się zaledwie kilka centymetrów
poniżej paska. Przesunął się kilka kroków w tył i stanął
za oparciem swego fotela.
Czarne wizjery groźnego hełmu śledziły
każdy jego ruch.
Brokuła usiłował wyobrazić sobie, czyja twarz kryje się
pod czarną maską. Wnosząc z głosu spodziewał się, że będzie
to masywny murzyn o wyłupiastych oczach i przepastnej niby
pudło rezonansowe kontrabasu jamie ustnej . Nie wiadomo
dlaczego pomyślał sobie, że murzyn nosi okulary.
- Otwórz celę doktora Evazana, Brokuła - powiedział Czarny
Lord.
Naczelnik wyjął z szafki odpowiedni
klucz, umieścił go w porcie na pulpicie swego biurka i wcisnął
odpowiednią kombinację klawiszy.
- Gotowe Lordzie Vader - powiedział.
- Doskonale - wycedził powoli czarny Lord. - Naprawdę doskonale.
A teraz. Teraz Brokuła, pomóż mi zdjąć tę maskę.
- Ale... - stęknął Fransis nie do końca wiedząc co się dzieje.
Czuł jednak, że tajemnicze słowa jego gościa nie wróżą nic
dobrego.
- Nic już tego nie powstrzyma Fransis. - mówił Vader zdejmując
hełm. - Chcę choć raz spojrzeć na ciebie swoimi własnymi
oczami.
IX Niespokojny
sen zielonego gnoma.
Nad
planetą Dagobah zapadał zmierzch. Tu i ówdzie rozlegały
się już nawoływania mięsożernych jaszczurów, gdzie indziej
pojawiały się niewyraźne cienie ogromnych nietoperzy.
Mędrzec Yoda uznał, że zapadła noc.
Swymi niezdarnymi, wykrzywionymi przez artretyzm dłońmi,
z których już dawno wyślizgnęły mu się resztki władzy nad
galaktyką, chwycił niewielką drewnianą miseczkę po czym
wypełnił ją skromną porcją podwodnych kartofli.
- To zabawne - powiedział - Im bardziej zaciskaliśmy pięść
tym więcej systemów między palcami prześlizgiwało nam się
!
Nikt mu nie odpowiedział
Obserwując przez okno snujące się
leniwie między korzeniami pradawnej roślinności mgły, niewielka,
zielona istota zjadła swoją kolację. Czuła się bardzo samotna.
Yoda tęsknił za blichtrem dawnych
lat, kiedy to koronowane głowy wszystkich bez mała planet
korzyły się przed nim i potęgą jego zakonu. Często płakał
w samotności, nie mogąc uwierzyć, że tak źle rozegrał ostatnią
partię swoich kosmicznych szachów...
Gdzieś za oknem zakwilił bagienny
lelek. Promień światła odbitego przez jeden z czterech widocznych
na niebie księżyców, wpadł przez szparę w sklepieniu, po
to tylko by przejrzeć się w jednej z dwóch słonych, spływających
bruzdami starczej zielonej skóry, łez.
Yoda ułożył się do snu. Kiedy zamknął
oczy poczuł znajome zawirowanie mocy. Do planety zbliżał
się niewielki statek kosmiczny na pokładzie którego podróżował
ktoś, kogo Yoda nie miał ochoty oglądać.
Usiadł na łóżku. Poruszył niespokojnie długimi, szpiczastymi
uszami, a jego twarz przybrała skupiony wyraz.
"Planeta Dagobah duża jest" - pomyślał Yoda - "Nie od tej
strony prom nadlatuje. Spotkać się nie możemy".
Stary mistrz Jedi zgasił oświetlające
wnętrze izby polano i przykrywszy się połatanym kocykiem
zasnął.
Tymczasem tysiące kilometrów dalej,
w miejscu gdzie już wkrótce miało zacząć świtać, ciemność
została rozdarta błękitnym płomieniem. Spłoszone zwierzęta
rzuciły się do panicznej ucieczki a na powierzchni cuchnącej
wody pojawiły się wywołane przez silne pole repulsorów kręgi.
Niewielki prom kosmiczny zbliżył się do powierzchni wody
i wyrzucił ze swego wnętrza coś, co jeszcze kilka godzin
wcześniej było człowiekiem.
Przypominająca czerwoną galaretę plątanina mięśni i żył
uderzyła o lustro wody wydając nieprzyjemny dźwięk przywodzący
na myśl pluśnięcie z jakim nieczystości wpadają do klozetu.
Tymczasem silniki promu zawyły. Statek wykonał gwałtowny
zwrot i z niewiarygodną prędkością poszybował w przestworza.
- Mamo? - pomyślała konająca masa, kiedy nieprzyjemny chłód
bagna obudził na moment jej świadomość - Mamo ?
Fransis Fird Brokuła pomyślał, że
pora wstawać. Spróbował otworzyć oczy, kiedy nagle do jego
świadomości dotarła myśl, że nie jest już dzieckiem. Zrozumiał,
że nie leży we własnym łóżku. Przez ułamek sekundy przeżył
całe swoje życie i przeraził się. Przypomniał sobie złowrogą,
okaleczoną twarz lorda Vadera, który pochylał się nad jego
niezdolnym do wykonania jakiegokolwiek ruchu ciałem. Przypomniał
sobie przerażające uczucie, jakiego doznał kiedy trzymana
bezlitosną dłonią Czarnego Lorda brzytwa usuwała jego powieki,
a później oszczędnymi ruchami kaleczyła gałki oczne. Przypomniał
sobie ból zrywanych paznokci, przerażający dźwięk łamanych
kości i zdzieranej skóry.
Prześladował go obraz własnego zmasakrowanego ciała, który
nieznana siła wtłaczała do jego umysłu, choć oczy dawno
już pozbawiono możliwości działania.
Zapragnął umrzeć ale nie potrafił.
Każda sekunda rozciągała się w jego świadomości na kształt
świetlistych smug powstających z gwiazd, kiedy statek kosmiczny
wchodzi w nadprzestrzeń.
Nie czuł wdzierającej się do płuc wody, nie wiedział, że
krwiożercze błotne piranie zaczęły skubać jego ciało.
W jego umyśle pojawiła się piosenka.
"Bladą
dłonią świt
otrze pot i łzy
Koszmar minie..."
Gdyby
miał usta, być może uśmiechnąłby się. Skąd znał te słowa
? Nie wiedział. Zapadły niespodziewanie w jego umysł i nie
sposób było ich wyrzucić.
"Bladą
dłonią świt
otrze pot i łzy..."
Wreszcie
słowa gdzieś zniknęły a pozostała jedynie melodia i cień
kobiecego głosu, który bredził coś niezrozumiale. Melodia
ta towarzyszyła Brokule aż do śmierci.
Wreszcie głos zmienił się w głęboki
wzmocniony elektrycznym urządzeniem bas.
- Chcę mieć jego głowę - powiedział Darth Vader, a Brokuła
nie potrafił ocenić czy to tylko kolejny omam czy prawdziwe
wspomnienie.
- Dostaniesz ją na tacy - odpowiedział głos, mężczyzny którego
naczelnik nie mógł już zobaczyć. Znał go jednak dobrze.
Wiedział, że słowa wypowiada doktor Evazan.
- Doprawdy zadziwiające, że są jeszcze głupcy, którym wydaje
się, że wolno mieszać się w moje sprawy.
- Dostaniesz obie głowy.
- Nie ! - odpowiedział Czarny Lord. - Zabijesz tylko McMothmę.
Thomas ma tu trafić żywy.
"Oni pragną zabić policjanta"- pomyślał
Brokuła w ostatniej sekundzie życia. Kiedy gasła jego świadomość
pojawiła się kolejna wizja. Tym razem jednak nie miała już
nic wspólnego z rzeczywistością.
- Nigdy wam się to nie uda ! - powiedział Brokuła wstając.
- Bladą dłonią świt otrze pot i łzy - śpiewał Evazan - koszmar
minie, znikną duszne sny...
Brokuła poczuł, że wstępują w niego
nowe siły. Podniósł się i otworzył oczy. Widział nimi doskonale.
Wyprężył pierś i skierował wzrok w stronę Czarnego Lorda.
W jego na pozór zimnym spojrzeniu dostrzegł strach.
- Zabieraj się stąd z tą krotochwilną twarzą ! - krzyknął.
Gdzieś w oddali usłyszał oklaski. Wstąpiła w niego nowa
energia. Poczuł, że postępuje słusznie. - Nie zabijesz policjanta
dopóki ja tu jestem.
Skromne początkowo oklaski zmieniły
się w dziką owację.
- Nadchodzi piana! - powiedział Evazan. - Wszystkim jest
milczenie, głos zaledwie ogniem! Oto ćmy świadectwo, firmament
znaczącej płonącymi skrzydły!
- Masz draczną twarz Vader - zażartował Brokuła, czując
za plecami materializujące się w postaci wyczuwalnej energii,
poparcie publiczności. Był szczęśliwy. Wreszcie został zaakceptowany
przez ludzi. Nie pamiętał kiedy stał się aktorem, ale cieszył
go własny sukces.
Zastanawiał się czy pani Spielberger
ogląda jego występ. Postanowił, że kiedy tylko zejdzie ze
sceny, kupi jej najpiękniejszą różę i wyzna miłość. Pora
się ustatkować. Pora dać szczęście temu kto na nie zasłużył.
- Odrobina ducha kreśląca obrazy pod powieka, ze snu zbudzonego
człeka ! - mówił Evazan - Dalej jest już tylko popiół i
kopia skruszona o tarcze ze swiata.
W tym momencie opadła kurtyna.
Umęczone ciało naczelnika więzienia drgnęło jeszcze ostatnim
spazmem i od tej chwili nie było już niczym więcej, niż
martwym ścierwem, które pożerały ryby...
(Wykorzystano
fragment utworu "Noc komety" zespołu Budka Suflera)
X Przed
burzą.
Planeta
Coruscant funkcjonowała w świadomości Harrego Thomasa jako
istne upostaciowienie dwoistości . Dla swoich potrzeb zwykł
nawet nazywać ją niekiedy planetą schizofreniczną.
Harry
znał dobrze naturę Coruscant. Planeta z wierzchu piękna
i błyszcząca przepychem, wewnątrz gniła toczona nie tyle
przez korupcję urzędników - tę bowiem wiele lat temu ukrócił
imperator Palpatine, co przez najgorszą plagę świata - przejawy
życia ludzkiego plebsu.
Zamieszkujący wyższe kondygnacje budynków, poruszający się
na co dzień antygrawitacyjnymi pojazdami i co za tym idzie
znający tylko wnętrza wieżowców i repulsorowe platformy
artyści, arystokraci i politycy zdawali się nie zauważać,
że gdzieś u stóp okazałych budowli zaczaiło się ludzkie
robactwo.
Harry
znał doskonale klimat obskurnych barów gdzie dealerzy wmuszają
swym ofiarom narkotyki. Potrafił na pierwszy rzut oka rozpoznać
czających się w mroku "dolnego miasta" płatnych
morderców, handlarzy bronią , prostytutki. A mimo to, sam
nie wiedząc dlaczego to właśnie tam najbardziej lubił przebywać.
W "dolnym mieście".
Być
może jakaś mroczna strona jego natury nakazywała mu przechadzać
się ciemnymi, wilgotnymi uliczkami Coruscant. Niekiedy odnosił
niepokojące wrażenie, że uwielbia kusić los, prowokować
niebezpieczne zdarzenia. Bywały takie chwile, kiedy wroga
atmosfera miejsca udzielała mu się do tego stopnia, że zaczynał
myśleć o tym aby wpaść do którejś z knajp i wszcząć brutalną
bójkę. Niekiedy
pragnął użyć broni... Wiedział jednak, że to tylko fantazje
- pamiętał bowiem, że użycie broni tak naprawdę nie dało
mu żadnej satysfakcji.
A jednak snucie marzeń podczas wędrówki nierówno wyasfaltowanymi
uliczkami i zbieranie wieczornej, miejskiej rosy, która
osiadała na skórze twarzy, wciskała się między włosy i wypełniała
nozdrza charakterystyczną wonią, sprawiało mu przeogromną
przyjemność. Uwielbiał oglądać odbijające się w asfalcie
światło ulicznych latarni, uwielbiał wchłaniać zapach miasta.
Tak było zawsze.
Tego
wieczoru Harry Thomas pragnął odreagować stres. Jeszcze
kilka godzin wcześniej przebywał na pokładzie kosmicznej
fregaty Fransisa Firda Brokuły, gdzie dokonano kolejnej
przerażającej zbrodni.
Oglądał zmasakrowane zwłoki pani Spielberger, z przerażeniem
uczestniczył w badaniu paznokci i skóry naczelnika - czyli
wszystkiego co z niego zostało, a także prowadził niezliczone
rozmowy z członkami załogi okrętu.
Nie
dowiedział się niczego. Nikt nie wiedział w jaki sposób
dr. Evazan wydostał się z celi. Kamery, obserwujące odpowiednie
korytarze dziwnym trafem uległy wcześniej awarii. Nikt nie
pamiętał nic niezwykłego. Nie odnotowano żadnej próby nawiązania
kontaktu z zewnątrz. Nikt nie widział żadnego zbliżającego
się statku. Lub nikt nie chciał się do tego przyznać. Bo
przecież Evazan nie opuścił fregaty wpław, a żaden z mniejszych
statków nie został skradziony.
Harry
wyciągnął z kieszeni niewielkie, plastikowe pudełko pełne
taniej tabaki i pociągnął solidną porcję. Skrzywił się czując
szczypanie w gardle i cicho odchrząknął.
Przeczesał
wilgotne włosy i postawił kołnierz swego ortalionowego płaszcza.
"Być może analiza rekordów komputera pokładowego coś
wyjaśni" - pomyślał i przedzierając się przez drobną
mgiełkę ciepłego deszczu ruszył w kierunku pobliskiego baru.
Lokal nazywał się "Biesiadnik" i wyglądał jakby
trzydzieści lat temu stanął w nim czas. Harry uwielbiał
takie miejsca. Podszedł do baru i zaczekał aż ubrana w biały
fartuch i przywodzący na myśl siatkę na motyle czepek, kobieta
zwróci na niego uwagę. Zamówił flaki i dwie setki wódki,
po czym znalazł sobie odpowiednie miejsce gdzieś w kącie.
Rozejrzał
się po sali. Lokal nie był pełen. Przy stoliku nieopodal
siedział starszy mężczyzna o zmęczonej twarzy detektywa
i trzymając dłoń niezbyt pięknej, wysokiej kobiety o przedziwnej
fryzurze wpatrywał się w stojącą na środku blatu wykonaną
z serwetki figurkę jednorożca. Gdzieś dalej grupa podchmielonych
obcych pałaszowała w milczeniu mielone z frytkami. W przeciwległym
kącie ktoś grał w bilard.
Harry zastanawiał się skąd wzięły się wypełniające przestrzeń
kłęby tytoniowego dymu. Z przyjemnością przypatrywał się
tworzonym przez wpadające z ulicy rozcinane skrzydłami ogromnych,
lecz powolnych wentylatorów, refleksom świetlnym.
Zanim
przyniesiono mu flaki, zdążył spalić dwa papierosy. Wreszcie
wypił pierwszy kieliszek wódki i zaczął jeść. Był w złym
nastroju.
Kiedy zauważył, że ożyła lampka przytroczonego do paska
namierzacza wcale się nie ucieszył . Nie wyłączył jednak
urządzenia lecz zjadł spokojnie swoją kolację po czym zamówił
piwo.
Po
półgodzinie drzwi baru otworzyły się i stanął w nich lekko
podchmielony Mc Mothma w towarzystwie zadbanej kobiety.
Ze skupioną miną rozejrzał się po sali, a kiedy dostrzegł
Harrego uśmiechnął się promiennie.
- Cześć Harry. - powiedział przysiadając się do stolika.
Kobieta stanęła za nim. - Byłem w okolicy i pomyślałem,
że cię tu znajdę.
- Nie przedstawisz mnie ? - zapytał Harry.
- Nie, to tylko dziwka - odpowiedział policjant. Właśnie
idziemy do mnie, jednak wcześniej chciałem ci coś przekazać.
To raporty lokalnych detektywów z Tatooine. W sprawie tej
całej Shmi i Larsów. Niezłe jaja. Naprawdę. Uśmiejesz się.
Zdaje się, że naprawdę nieźle wdepnęliśmy.
Mc Mothma rzucił na stolik plik dokumentów i wykonał gest,
jakby niedbale salutował. Podniósł się z trudem i szepcząc
coś prostytutce do ucha opuścił lokal.
Harry
tymczasem zamówił kolejne piwo i zajął się lekturą.
Czytając zeznania sąsiadów rodziny Lars odnajdywał potwierdzenie
swoich najgorszych przeczuć a urywane strzępki wspomnień
nabierały nowego sensu.
Kiedy kilkanaście minut później płynący z komunikatora głos
dyżurnego oficera poinformował go, że rano ma się zameldować
na pokładzie Gwiazdy Śmierci, wcale nie był zaskoczony.
Mimo to poczuł lęk jakiego nigdy wcześniej nie było mu dane
poznać.
XI Śmierć
nigdy nie czeka na zaproszenie.
Kiedy
Mc Mothma otworzył drzwi wynajmowanego apartamentu nie był
pewien czy ma jeszcze ochotę na seks. Prostytutka jednak,
nie czekając na zachętę przemknęła pod jego ramieniem i
natychmiast zniknęła w łazience.
Steve uznał, że wygonić ją teraz byłoby nietaktem, więc
w milczeniu przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi.
Podszedł
do barku i uszykował sobie solidną porcję dżinu. Wypił go
szybko i skrzywił się z niesmakiem. Kręciło mu się w głowie,
a żołądek zaczynał już wyprawiać dzikie harce.
Opadł ciężko na łóżko i zdjął buty. Przymknął oczy.
Kiedy je otworzył dziewczyna stała już przed nim. Ubrana
była standartowo. Pończochy, pas, wysokie buty, do tego
przezroczysty stanik i biżuteria. Jak to Coruscańska dziwka.
Stive spojrzał na nią z poważną miną. Ochota na seks powróciła,
jednak nie zamierzał przejmować inicjatywy.
Odczepił od paska kajdanki i podał je dziewczynie.
- Kajdanki - powiedział.
Prostytutka
wiedziała co należy z nimi zrobić. Ku wielkiej uciesze Mc
Mothmy wyjęła z torby gruby sznurek i niewielki knebel w
postaci skórzanego paska z odpowiednią, lateksową kulką
w kolorze pomarańczowym.
Przykuła policjanta do łóżka i zaczęła go rozbierać.
Wreszcie zakneblowała mu usta i skrępowała nogi.
Odnalazła odpowiednie urządzenie, zwane na niektórych planetach
magnetofonem i włączyła odpowiednią muzykę. Zaczęła tańczyć.
Jej
ruchy nie podniecały Mc Mothmy. Zaczynał się nudzić. Był
mocno podchmielony, ale nie na tyle by zmienić poglądy dotyczące
tańca erotycznego. Zawsze uważał, że to kicz. A Mc Mothma
nie lubił kiczu.
Dziewczyna wyginała się i wiła jak jakiś wąż a policjant
czuł się coraz bardziej zażenowany. W momencie kiedy poczuł,
że nie ma wzwodu stracił pewność siebie. Zmrużył oczy i
wyobraził sobie kilka bezimiennych kobiet pieszczących jego
ciało. Efekt był zadowalający.
Kiedy
otworzył oczy dziewczyna nadal produkowała się przed nim
a jej mina miała prawdopodobnie odzwierciedlać przeżywaną
przez nią ekstazę. Najwyraźniej realizowała któryś z programów
ze sztambucha striptizerki wywołując w duszy Mc Mothmy pewien
żal. Wiedział, że jak zwykle nie spotka go to o czym marzył,
że dziewczyna nie zrealizuje jego fantazji. Aby to się stało
musiałby jej o nich opowiedzieć a tego nie miał zamiaru
robić. Liczył na to, że spotka kiedyś kobietę, która wyczuje
jakie ma upodobania, a realizacja jego fantazji sprawi jej
przyjemność.
Jego
niepokój wzbudziło jednak coś innego. Przypomniał sobie
z jaką łatwością udało mu się otworzyć drzwi. Był przekonany,
że wychodząc rano do pracy założył odpowiednią blokadę.
Teraz wchodząc do pomieszczenia zapomniał o jej zdjęciu.
A jednak alarm nie włączył się.
Rozejrzał
się po pomieszczeniu. Coś było nie tak.
Spojrzał w kierunku szafy. Jej drzwi były niedomknięte.
Wyraźnie pamiętał, że rano ją zamykał.
Poruszył
się niespokojnie i zapragnął aby dziewczyna rozwiązała go.
Spróbował coś zawołać ale knebel skutecznie blokował usta.
Poczuł na czole zimny pot... Usiłował przekazać dziewczynie
wzrokiem, że pragnie aby go rozwiązała. Próbował wykonywać
pewne gesty, kajdanki jednak skutecznie ograniczały swobodę
ruchu.
Prostytutka uśmiechnęła się widząc jego starania i zaniepokojony
wzrok. Odczytała to jako element gry. Poruszając się niby
kocica opuściła pokój, by po chwili wrócić z krótkim pejczem.
"Może to ona grzebała w moich rzeczach gdy się zdrzemnąłem"
- myślał policjant.
Zaniepokojony
ponownie skierował wzrok ku szafie. To co tam dostrzegł
omal nie przyprawiło go o zawał. Drzwi uchylono znacznie
mocniej a w widocznej przez niewielką szparę powierzchni
lustra odbijał się zarys męskiej sylwetki.
Podskoczył
na łóżku jak wyrzucona z wody ryba. Dziewczyna, która właśnie
wróciła do pokoju stanęła przed nim, zwrócona plecami do
szafy i wymierzyła mu delikatny cios przyniesionym narzędziem.
- Lubisz te zabawy, co kotku ? - spytała.
Tym
czasem Mc Mothma z niedowierzaniem patrzył na rozgrywające
się przed nim wydarzenia.
Duża brązowa szafa ubraniowa otworzyła się powoli i z równie
niewielką prędkością, niby jakiś demoniczny, szybujący w
próżni okręt wychynęła z niej postać doktora Evazana. Wydobywająca
się z niedużych, ale naprawdę wydajnych głośników muzyka
skutecznie zagłuszyła wydawane przez niego dźwięki.
Nieświadoma
niczego dziewczyna, podniecona nietypowym zachowaniem swojego
klienta zaczęła szybciej oddychać, a jej pobudzone energiczną
muzyką ruchy straciły płynność. Patrząc prowokująco w przerażone
oczy Mc Mothmy powoli zdjęła majtki odkrywając gotowe do
miłości, wydepilowane łono. Wymachując pejczem przybierała
groźne pozycje sądząc, że to właśnie ona jest powodem panicznego
strachu klienta.
Tymczasem
Evazan zbliżał się do niej powoli niby jakiś pradawny wampir
a policjant mógłby przysiąc, że zabójca nie idzie lecz płynie
w powietrzu.
Demoniczny doktor wyciągnął z kieszeni scyzoryk, rozłożył
ostrze i uśmiechając się szyderczo do policjanta naśladował
ruchy nieświadomej niczego dziewczyny.
Tymczasem ona zbliżyła się do Mc Mothmy i zdecydowanym ruchem
zerwała z niego majtki. Poczuł się głupio.
Liczył
się z tym, że być może kiedyś zginie z ręki przestępcy ale
nie potrafił wyobrazić sobie równie idiotycznych okoliczności
własnej śmierci.
Zamknął oczy i zacisnął zęby, jednak koniec nie następował.
Dziewczyna pochyliła się nad nim i zaczęła powoli masować
jego męski tors. Poczuł na sobie jej piersi.
Nie
był w stanie panować dłużej nad emocjami. Wyobraźnia podsuwała
mu najbardziej przerażające obrazy. Czekał na moment kiedy
jej ciało stanie się ciężkie i brocząc krwią przygniecie
go swoją masą.
Drżał na całym ciele a nerwy omawiały mu posłuszeństwa.
Kiedy dziewczyna dotknęła jego członka natychmiast nastąpił
wytrysk.
Mc
Mothma domyślał się, że Evazan czeka tylko aby otworzył
oczy. Był pewien, że kiedy to zrobi, dziewczyna umrze. Nawet
nie chciał wyobrażać sobie w jaki sposób. Zdawał sobie jednak
sprawę, że prędzej czy później prostytutka zobaczy napastnika.
Wiedział też, że nie będzie tak leżał w nieskończoność.
Zdecydował się.
Teraz !
Otworzył
oczy. Po Evazanie nie pozostał nawet ślad.
Dziewczyna uśmiechając się nieznacznie, wycierała dłonie
w papierowy ręcznik.
- Szybki jesteś - powiedziała wyłączając muzykę. - Trochę
szkoda, bo mogło być naprawdę fajnie.
Założyła
majtki i rozkuła go.
- Cholera - powiedział Mc Mothma. - jeszcze nigdy tak szybko
nie wytrzeźwiałem.
Błyskawicznie
ubrał się i wyrzucił ją za drzwi. Odnalazł swój blaster,
przeładował a później przez bite pół godziny biegał po całym
mieszkaniu szukając Evazana.
Nie znalazł go jednak. Założył płaszcz i już zbierał się
do wyjścia gdy nagle obok telefonu zauważył coś, czego wcześniej
tam nie było.
Podszedł
bliżej i rozpoznał zdjęcie. Fotografia przedstawiała wnętrze
domu Harrego. Na łóżku w głębi pomieszczenia leżała jakaś
postać. Mc Mothmie zaczęły drżeć dłonie...
Była to Izza Bella Thomas. Nad łóżkiem wisiało lustro. Było
stłuczone...
Policjant
chwycił słuchawkę aparatu. Błyskawicznie wykręcił numer
komunikatora Harrego. Po drugiej stronie odezwała się skrzynka
odbiorcza.
- Harry, to ja Steve. Przyjedź natychmiast. - powiedział
policjant.
Kiedy
odkładał słuchawkę nie wiedział jeszcze jak należy postąpić.
Jego analityczny umysł pracował na najwyższych obrotach.
Prawdopodobnie opracowałby rozsądny plan działania. Niestety
stracił przytomność ogłuszony silnym ciosem w potylicę.
DALSZY
CIĄG>>>
|
|